Choć znam Anioły w Ameryce niemal na pamięć, odczuwam ekscytację za każdym razem, gdy się zaczynają. I zawsze czymś mnie zaskakują. Za każdym razem odkrywam w nich coś nowego. Choć doskonale pamiętam wiele z tych żartów, nieustannie mnie bawią. Chociaż wiem, jakie dramaty spotkały bohaterów tego arcydzieła, niezmiennie mnie poruszają i ściskają za serce. Wciąż zastanawiam się np. czy nie powinienem przypadkiem zacząć szanować wrażliwość ekologii swoich złudzeń.
Spektakl Anioły w Ameryce w reżyserii Marianne Elliott w National Theatre w Londynie rozpoczął się od mistrzowskiego monologu starego rabina, w którego rewelacyjnie wcieliła się Susan Brown (Septa Mordane z Gry o tron i Liz Roper z Broadchurch). Gdy patrzyłem na bohaterów, których zagrała, przypominała mi się, jak genialnie odegrała ich Meryl Streep w miniserialu od HBO. Susan Brown sprostała temu trudnemu zadaniu, pokazując jednocześnie wielką klasę, ale jeszcze bardziej zaskoczył mnie i zachwycił Nathan Lane w roli Roya Cohna, mentora Donalda Trumpa. Ta postać kojarzy mi się z mistrzem Alem Pacino (on również zagrał w miniserialu produkcji HBO), natomiast Lane – z rolami komediowymi w Klatce dla ptaków Mike’a Nicholsa i Producentach.
Przed spektaklem miałem wątpliwości, czy Lane poradzi sobie z tak trudną rolą. Tymczasem gdy przyglądałem się jego aktorskiej grze, szczęka mi opadła, a po plecach przechodziły mi ciarki. Zobaczyłem bowiem aktora wybitnego – kogoś, kogo można śmiało postawić w jednym rzędzie z Robertem De Niro i Pacino. Lane po mistrzowsku zagrał cynicznego hipokrytę, nadając mu jednocześnie ludzką twarz. Andrzej Chyra zmierzył się z tą rolą w teatrze w spektaklu w reżyserii Krzysztofa Warlikowskiego, ale nie był tak wielki, jego występ nie został mi tak bardzo w pamięci. Rolę Lane’a zapamiętam natomiast do końca życia.
Andrew Garfield musi się jeszcze trochę nauczyć od aktorów takich jak on, ale również pokazał w Aniołach w Ameryce wielką klasę – rewelacyjnie oddał ból, delikatność i niepokoje Priora Waltera, porzuconego przez chłopaka nowojorskiego geja, który zaczyna chorować na AIDS w Ameryce lat 80., w czasach prezydentury Rolanda Reagana, kiedy to nie był kraj dla homoseksualistów.
Wielkim odkryciem była dla mnie natomiast Denise Gough (Opowieści Neila Gaimana, głos Yennefer w grze Wiedźmin: Dziki gon). Podziwiam w niej wielki talent i aktorskie wyczucie. W grze Gough widać, w jak bardzo inteligentny sposób kieruje się zasadami wymyślonymi kiedyś przez Stanisławskiego. Kiedy wciela się w postać uzależnioną od narkotyków, zauważyłem, jak mocno zwraca uwagę na to, żeby ta postać udawała, że nie jest na haju. Niestety, wielu aktorów postępuje odwrotnie, bardzo ekspresyjnie odgrywając rolę osób w stanie alkoholowego bądź narkotycznego upojenia.
Nie mogę też nie wspomnieć o genialnych występach dwóch bardzo utalentowanych aktorów – Russella Toveya (Dumni i wściekli) i Jamesa McArdle (Niv Lek z Gwiezdne wojny: przebudzenie mocy) – mają potencjał, by stać się gwiazdami kina, choć jeśli pozostaną „tylko” bardzo dobrymi aktorami teatralnymi, nie będę miał nic przeciwko temu.
Jestem jednak wrogiem tego, by wszystkich aktorów jednakowo wyróżniać. Gdybym napisał, że wszyscy zagrali równie genialnie, oznaczałoby to, że nikt się nie wyróżnił i że wszyscy reprezentują taki sam poziom, albo mieli tyle samo do zagrania. Niekoniecznie (choć doceniam, że w tym spektaklu aktorzy nie mówili narcystycznie tylko do siebie, ale do do siebie nawzajem). Jako fan słów Alfreda Hitchcocka, który mawiał, że im ciekawszy czarny charakter, tym lepszy będzie film, podkreślam, że w tej wersji Aniołów w Ameryce najlepiej wypadł Nathan Lane jako demoniczny Roy Cohn. To zresztą magia teatru, coś, co mnie fascynuje także w filmach i serialach – zły bohater, który mimo wszystko może wzbudzić w widzu współczucie i poruszenie. Tym bardziej doceniam kunszt tego niedocenianego należycie aktora. Między innymi dzięki niemu coś, o czym zawsze marzyłem przerosło moje najśmielsze oczekiwania.
O tym, żeby zobaczyć spektakl w Teatrze Narodowym w Londynie zacząłem marzyć od momentu, gdy po raz pierwszy obejrzałem retransmisje jednego z nich w kinie. Był to War Horse, który poruszył mnie, zachwycił i oczarował. Oczarowano mnie sposobem, w jaki na deskach teatru „ożywiono” lalkę konia i malarskimi efektami wizualnymi.
W Aniołach w Ameryce co prawda zachwyciły mnie skrzydła anioła i fragment z występem lalek, ale wizualnie poczułem niedosyt. Od reżyserki War Horse i Dziwnego przypadku psa nocną porą (na którym byłem przed rokiem) oczekiwałem czegoś więcej. Oczekiwałem, że Marianne Elliott znajdzie sposób, by pokazać wizualnie coś, czego nikt przed nią w Aniołach w Ameryce nie pokazał. Najbardziej rozczarowało mnie jednak to, jak przedstawiono w tym spektaklu zbiurokratyzowane niebo. Zabrakło mi też sceny w piekle z literackiego pierwowzoru – to byłaby petarda, a poza tym scen z Nathanem Lane’em nigdy za wiele.
Nie jestem także fanem niektórych zmian, których po latach dokonał autor dramatu Tony Kushner (scenarzysta Monachium i Lincolna Stevena Spielberga) w drugiej części swojego tekstu. Szanuję jednak i rozumiem jego decyzje, a jeżeli te ingerencje pochodzą z głębi jego serca, nie jest to w stanie mnie urazić, tylko wręcz przeciwnie. Zresztą zapewne się czepiam. Kushner słusznie zauważył, że można porównywać ze sobą poszczególne wersje tego dramatu, ale dodał, że większość ludzi ma ciekawsze rzeczy do robienia, a poza tym życie jest krótsze niż nam się wydaje. Cóż, wyszło na to, że nie istnieje dla mnie życie poza- filmowe i poza- teatralne. Cytując francuskiego pisarza Michela Houellebecqa:
Kto kocha życie nie czyta. Nie chodzi tez zresztą do kina. Cokolwiek by o tym mówić, dostęp do świata artystycznego jest w mniejszym czy większym stopniu zarezerwowany dla tych, którzy mają tego wszystkiego trochę dość.
Choć miałem pisać o śmierci, to pokochałem życie za sprawą Aniołów w Ameryce – wybitnego spektaklu traktującego o bohaterach, którzy zmagają się z życiem i śmiercią, miłością i seksem, piekłem i niebem. Spektaklu pełnego zaskakującego poczucia humoru i afirmacji życia, jakim by ono nie było. Spektaklu opowiadającego o cynicznym zakłamanym dupku, który ma zbyt wiele władzy w okrutnych czasach. Spektaklu traktującego o tym, że złe czasy kiedyś przeminą i trzeba spróbować je przetrwać. W świetle kryzysów targających współczesnym światem dało mi to dużo wiary i optymizmu.
To było przepiękne i pełne niespodzianek dziesięć godzin w teatrze. Owację na stojąco aktorzy dostali już po zakończeniu pierwszej części Aniołów w Ameryce. Owacją powitano ich przed początkiem drugiej. Pod koniec – rzecz jasna – również widzowie pożegnali ich oklaskami na stojąco.
A propos niespodzianek. W teatrze siedziałem w siódmym rzędzie na środku, mogłem więc podziwiać aktorów z bardzo bliskiej odległości. Obok mnie usiadła bardzo sympatyczna i elegancko ubrana starsza pani. W pewnym momencie pewne dziewczyna powiedziała do niej, że kiedy ukończyła szkołę dramatu, to dostała w prezencie książkę autorstwa jej męża i to było dla niej wyjątkowe. Od tego momentu zacząłem się zastanawiać, obok kogo siedziałem. W końcu udało mi się ustalić, że była to aktorka Joan Plowright, żona wybitnego aktora Laurence’a Oliviera, znana z ról m.in. w 101 dalmatyńczykach i Herbatce z Mussolinim.
Jak widać, w teatrze zdarzają się cuda.
Anioły w Ameryce będzie można obejrzeć w kinach na całym świecie, w tym w Polsce, za pośrednictwem National Theatre Live – część pierwszą 20 lipca, a drugą – 27 lipca. Szczegóły na: nationaltheatre.org.uk . Obejrzyjcie koniecznie to arcydzieło!
Fot. Helen Maybanks, www.nationaltheatre.org.uk.