To już środek 14. T-Mobile Nowe Horyzonty. Mam wrażenie jakby we wrocławskim Kinie Nowe Horyzonty zatrzymał się czas. Oto kolejna porcja festiwalowych mini-recenzji.
Pulp: film o życiu, śmierci i supermarketach (Wielka Brytania 2014, reż. Florian Habicht)
„Nie jestem Jezusem Chrystusem, mimo że mam jego inicjały.” – powiedział Jarvis Cocker, wokalista zespołu Pulp i główny bohater tego filmu. Obraz przedstawia prostą i rozbrajająco szczerą historię ostatniego koncertu legendarnej grupy z Sheffield. Zapewniam, że dla osób, które o zespole w ogóle nie słyszały to z pewnością będzie bardzo mile spędzone kilkadziesiąt minut. Natomiast fani w trakcie seansu nie przestaną tupać nogą i dostaną idealnie skomponowaną pigułkę fenomenu Pulp. Przyznam jednak, że reżyserowi sprawę mocno ułatwił Cocker, który swoją charyzmą – mam wrażenie – przykułby uwagę widza nawet wtedy gdyby czytał kalendarz kominiarski. Dzięki temu filmowi dowiemy się jaka jest najlepsza motywacja do założenia zespołu muzycznego, wysłuchamy kilkudziesięciu uroczych i przyjaznych „common people” (i to oni są właściwie głównymi bohaterami filmu, a nie Cocker) i usłyszymy najlepsze teksty muzyczne o seksie. Gdybym miał zaimponować najpiękniejszej i najinteligentniejszej kobiecie na świecie i liczyć na coś więcej to zaprosiłbym ją na randkę na ten właśnie film.
„Sils Maria” (Francja, Niemcy, Szwajcaria, USA 2014, reż.Olivier Assayas)
Juliette Binoche i Kristen Stewart wcielają się w kolejno: aktorkę i jej asystentkę. Podróżują, spacerują i dywagują. Bardzo chciałbym wejść w dyskusję z widzami aprobującymi poczucie humoru, grę aktorską i temat przewodni przedstawiony w filmie „Sils Maria”. Jestem w stanie wykazać, że istnieje conajmniej kilkadziesiąt bardziej interesujących tematów na film, kilkanaście bardziej przykuwających uwagę aktorek czy kilka milionów lepszych gagów. Jeżeli po raz siódmy większość sali kinowej wybucha śmiechem, a ja siedzę jakbym łapał jesienną deprechę w środku lata to czytam sygnał, że coś się dzieje. Jakoś tak – wybaczcie, umiłowane Panie – wydaje mi się, że kobietom spodoba się bardziej. Okazja żeby nie pójść na ten film już jutro.
„Brakujące zdjęcie” (Francja, Kambodża 2013, reż. Rifthy Panh)
Przed projekcją filmu, jego reżyser powiedział, że o filmie powinno się jak najmniej mówić, a ten powinien wypowiedzieć się sam. Z początku pomyślałem: banał i oczywistość. Potem, tuż po napisach końcowych, stwierdziłem, że to zdanie wyjątkowo pasowało do tego „filmu”. Słowo „film” ubieram w cudzysłów tym razem nie z ironii, lecz z autentycznym podziwem i ze względu na jego charakter. Historią opowiedzianą są zbrodnie popełnione przez Czerwonych Khmerów w latach 1975 – 1979. A forma? Zaskakująca i eksperymentalna. Połączenie archiwalnych materiałów, błyskotliwej i płynnej narracji i… glinianych figurek. Całość ogląda się naprawdę z przyjemnością, a o procederze Pola Potta z niemałą szokującą „niedowiarą”. Przejmujące i zaangażowane kino na wysokim artystycznym poziomie.
„Twórca dżungli” (Hiszpania 2014 reż. Jordi Morató)
Wyobraźcie sobie, że ktoś nakręcił film o niebywale utalentowym atryście, „cierpiącym” na manię artystyczną i emocjonalną, który zamieszkał na 45 lat w „dżungli” pod Barceloną. Powiedzmy, że potem owy artysta stworzył w tej dziczy rozległe wieże, labirynty, wodospady i ujęcia rzek. Dodajmy do tego jeszcze, że kilka razy zniszczył – z autentyczną przyjemnością – swoje wieloletnie przygotowywane dzieła. Finalnie skomponujmy jeszcze wizję, że ów obecnie ponad 70letni artysta nadal mieszka w tej dżungli. Niezłe? To główna oś filmu Morato. Jeden z tych rodzajów filmów, których temat jest tak interesujący, że mógłby być kręcony za pomocą konserwy turystycznej przez niewidomego reżysera z niedowładem prawej ręki.
Tomasz Samołyk