Michaela Baya można docenić za to, że jest upartym człowiekiem, który konsekwentnie, wbrew krytykom i części bardziej wymagających widzów, średnio raz na dwa lata wprowadza do kin swoje rozbuchane, męczące efektami specjalnymi filmowe teledyski. Można też go kompletnie wyśmiewać za to, że jego szczątkowy warsztat filmowy wpłynął na to, że stylówa jego wszystkich filmów pozostaje niesamowicie tandetna, na granicy nieintencjonalnego campu. Z kolei sam Bay albo ma poczucie humoru, którego nikt poza nim nie rozumie, albo jest go pozbawiony. Po takim wstępie zdziwicie się pewnie, że w jego filmografii można znaleźć filmy, które do pewnego stopnia się udały. Wybrałem 4, co przy filmografii składającej się z 13 filmów (w tym 5 części Transformersów) nie jest wynikiem zbyt imponującym. Nie układałem tych filmów w kolejności od najlepszego do najgorszego, bo są na bardzo podobnym poziomie. Polecimy więc chronologicznie.
Twierdza – prod. 1996
Powszechnie uznaje się, że Twierdza jest najlepszym filmem Baya. Myślę, że rzeczywiście pod względem obsady tak może być, ale z drugiej strony historia jest tu na wskroś typowa, napięcie się budowane jak na Baya przystało czyli nierówno. Jednak ten film, bo Bad Boys tego nie pokazało, zasygnalizował, że filmy najlepsze filmy Baya będzie można wrzucać do bardzo szerokiej kategorii filmów, które „się dobrze ogląda”. Twierdzę dobrze się ogląda ze względu na pojedynek aktorski Connery/Harris/Cage i doskonałą muzykę Hansa Zimmera, opartą na temacie, który niemiecki kompozytor twórczo kopiował w serii o Piratach z Karaibów czy Gladiatorze.
Armageddon – prod. 1998
Na pewno jeden z najbardziej imponujących wizualnie filmów lat 90., taki który obejrzeli wszyscy, bo był powtarzany w tzw. Mega Hicie pewnej popularnej stacji telewizyjnej. To były jeszcze czasy, kiedy Bruce Willis grywał z powodzeniem w kinie akcji, nie robiąc z siebie autoparodii, Liv Tyler jeszcze nie kojarzyła się jedynie z elficką księżniczką, a Ben Affleck był wschodzącą gwiazdą, na świeżo po Oscarze za scenariusz Buntownika w wyboru. Jak Twierdzę się „dobrze oglądało”, tak Armageddon oglądało się i kibicowało, a na koniec płakało, zarówno ze smutku, jak i ze szczęścia. Na dokładkę pozostaje doskonała muzyka Trevora Rabina.
Prawdopodobnie najbardziej ambitny projekt Baya – w innych rękach Wyspa byłaby filmem dotykającym natury ludzkiej, eksperymentów, chęci przedłużenia życia, być może do granic nieśmiertelności. Bay zrobił jednak z tej historii akcyjniak, bardzo efektowny i interesująco zamknięty, ze świetnymi rolami Scarlett Johansson i Ewana McGregora oraz z obowiązkowym Seanem Beanem jako szwarccharakterem. Zmarnowany potencjał, ale wciąż „dobrze się to oglądało”. Duży plus za to, że to ostatni film sprzed ery Transformersów…
…która nie zaczęła się nawet tak źle. Przeciwnie pierwsza odsłona tej żałosnej serii wypadła zaskakująco rześko, była pełna humoru, który tym razem był zaplanowany, a poza tym fabuła nie była jedynie dodatkiem do efektów specjalnych. Na dokładkę Bay zaprezentował nam Megan Fox w najlepszej formie w karierze i dał szansę Shia Labeoufowi na pokazanie, że jest całkiem utalentowanym gościem. Potem jeszcze próbowali Spielberg i Von Trier, ale na wiele się to nie zdało. Bay może sobie zapisać, że był pierwszy. I jak zwykle – „oglądało się”, tym razem chwilami z wypiekami na twarzy.
Nie powiem, żeby czekał na nowe projekty filmowe Michaela Baya. Jednak poczułbym ulgę, gdyby odszedł na dłużej od Transformersów. Trzymam kciuki!