Od kilku dni byłem przekonany, że zarekomenduję dzisiaj Państwu film pt. Człowiek pogryzł psa. Jednak z łóżka zerwał mnie przemiły pan listonosz (słynny Pat, choć kota nie miał). Wręczył mi długo oczekiwaną płytę pewnego włochatego jegomościa. Gdy usłyszałem wers: uwierz nagle w różowy czas, przecież mnie masz, a zza chmur wyszło słońce, uznałem, że nie chcę pisać o psychopatycznym mordercy. Zapragnąłem napisać o banalnej love story.
Mali jesteśmy, gdy nie doceniamy najprostszych rzeczy. Jedni odczuwają wstyd z faktu zauroczenia się komediami romantycznymi, a inni mając to w nosie, z dystansem lubią sobie na tak banalne obrazki popatrzeć. 500 dni miłości to bajka. Pełna życiowych elementów, ale ciągle radośnie rozpraszająca rzeczywistość. Bo czy można powiedzieć, że coś takiego mogło wydarzyć się naprawdę?
Oczywiście, że nie. Ale właśnie tak wygląda miłość. Zdaję sobie sprawę z tego, że film jest znany równie dobrze jak czerwona puszka z napisem Coca-Cola. Przed nami jednak, proszę Państwa, lato i warto sobie ten film przypomnieć. Ci, którzy jeszcze go nie widzieli, niech zrobią to czym prędzej.
Pożyczcie mi trochę pieniędzy, a zorganizuję wieczorny, plenerowy pokaz nad rzeką. Zaproszę kilkadziesiąt zakochanych par i kilka tysięcy rozczarowanych swoim życiem emocjonalnym singlii. Niech w sercach par zapłonie na nowo miłość, a single niech się w końcu sparują. Tego lata kilkadziesiąt dni miłości należy się nam wszystkim.
Tomasz Samołyk