Otwarcie zeszłorocznego American Film Festival było absolutnie triumfalne. Whiplash nastroił pozytywnie do dalszej części festiwalu, która okazała się zresztą całkiem udana. W tym roku na pierwszy seans AFF wybrano kolejnego pewniaka – Carol. Czy jednak nie warto było bardziej zaryzykować?
Pytanie nie jest bezzasadne, gdyż Carol jest właśnie filmem wyjątkowo bezpiecznym. Co zaskakuje szczególnie w kontekście zarówno tematyki – związek lesbijski w połowie XX wieku w USA nie był czymś typowym – jak również osoby reżysera Todda Haynesa, który przyzwyczaił nas do ryzykownych decyzji artystycznych. Wystarczy przypomnieć chociażby Daleko od nieba, o wiele bardziej udany dramat, dotykający podobnej tematyki, ale dużo jednak mocniej. W Carol wszystko jest skrojone na miarę, wygładzone. Nie oznacza to, że jest Carol filmem nieudanym. Przeciwnie w kategoriach gatunkowych jest to kino wręcz wzorcowe – Haynes zrobił melodramat albo jak kto woli romans na miarę. Jednak brakuje w nim emocji, jest to kino zaskakująco wystudiowane, a przez co niestety nie do końca satysfakcjonujące.
Oczywiście są w Carol momenty wyśmienite, jak chociażby fenomenalna, z klasą zrobiona scena finałowa. Więcej jest jednak tematów serwowanych w pół kroku, niż pewnie stawianych tez. Haynes potrafi opowiadać, nie narzuca wielkiego tempa, przez co Carol może się okazać seansem wyjątkowo trudnym dla niektórych. Dla mnie to akurat nie miało żadnego znaczenia, bo wystarczyło popatrzeć na zdjęcie Eda Lachmana oraz przepięknie odtworzone czasy, żeby zapomnieć o niektórych słabościach filmu. Jednak tylko niektórych.
Te inne starają się przykryć aktorki i niemal w pełni im się udaje. To dzięki Cate Blanchett i Rooney Marze, Carol dużymi momentami, mimo ewidentnej płytkości intelektualnej, płynie bez zarzutu. Blanchett ma rolę bardziej efektowną i sprawdza się w niej idealnie. Sporo jest w postaci Carol niejednoznaczności, którą Blanchett potrafi oddać najlepiej ze wszystkich. Wcale mnie nie dziwi, że aktorka jest ponownie jedną z głównych kandydatek do Oskara.
Podobnie pewnie będzie z Rooney Marą, która jest wymieniana w kontekście nagrody za drugi plan. Kuriozalne dopasowanie do kategorii, kiedy nietrudno stwierdzić się, że Mara ma niemal tyle samo czasu ekranowego co Blanchett. Jej rola, nagrodzona już w Cannes, to mistrzostwo aktorskiego minimalizmu, który okazał się idealną drogą do zagrania naiwnej, łatwo manipulowanej, ale też zwyczajnie zakochanej Therese. Efekt jest piorunujący. Prawdziwy, przy okazji mocny, drugi plan tworzą tutaj Kyle Chandler jako mąż Carol oraz wciąż niedoceniona w filmie Sarah Paulson jako Abby, przyjaciółka Carol.
Chciałoby się bardziej efektownego, mocniejszego otwarcia American Film Festival 2015. Mamy jednak Carol – kino poprawne z dwiema oskarowymi kreacjami aktorskimi. Pozostaje liczyć, że będzie lepiej w dalszych dniach festiwalu.