Dzisiaj zapraszam Was na spotkanie z moim absolutnie ukochanym aktorem. Na imię mu Morgan i do pewnego okresu swojej kariery robił głównie rzeczy takie:
Później przyszedł przełom i pierwsza nominacja do Oskara za Street Smart, w którym zagrał jedną z niewielu w swojej karierze negatywnych postaci. Jednak kluczowy dla rozwoju filmowego życia Morgana Freemana, bo o nim cały czas opowiadam, był rok 1988 i jego pierwsza rola główna w oskarowym Wożąc Panią Daisy. Film o przyjaźni podstarzałej Żydówki i jej czarnoskórego kierowcy nie zapowiadał się na hit sezonu, a tym bardziej na game-changer dla Freemana. Tymczasem okazał się nie tylko hitem, ale też pozwolił Morganowi zapomnieć na zawsze o małych rolach w gatunkowym kinie. Oczywiście wciąż takowe grywa, ale jak to sam mówi „dla pieniędzy i raczej bez ambicji”. Klasa tego aktora jest tak wielka, że nawet te role bez ambicji mają w sobie jej nutkę.
Co prawda nagrody za Wożąc Panią Daisy, niezwykle ciepły i bardzo przyjemnie się oglądający film, dostali inni – Jessica Tandy dla najlepszej aktorki, a producenci za najlepszy filmu, który tym samym przeszedł do historii jako jeden z zaledwie kilku zwycięzców gali bez nominacji za reżyserię. Największym zwycięzcą okazali się widzowie, którzy dostali wreszcie szansę na obejrzenie Freemana u szczytu jego aktorskich możliwości. Powtórzył to później w Skazanych na Shawshank czy Invictusie. Jednak to właśnie rola dobrotliwego, niezwykle mądrego Hoke’a była tą pierwszą i ukształtowała karierę Freemana na lata. Po niej zaczął dostawać podobnych ról do grania coraz więcej. Co jednak najważniejsze zaczął regularnie grywać pierwsze plany.
Chyba tylko zmarły przed niemal dwoma laty Robin Williams budził we mnie podobną sympatię, co Freeman. Dzięki niemu błyszczeli inni – Tandy, potem Robbins, Pitt i Damon. A pozwolił na to właśnie ten skromniutki dramacik Bruce’a Beresforda, który musicie koniecznie obejrzeć.
Polecam,
Maciej Stasierski