#PonoćTakiZły: Wojna światów

Na osobistą prośbę Michała bierzemy dziś na rozkład jeden z tych filmów Stevena Spielberga, który albo się kocha, albo nienawidzi. Czy Wojna światów to nierozumiany, niedoceniony klasyk science-fiction, czy jednak po prostu porażka wielkiego mistrza?

Maciej: Od początku naszego cyklu forsowałeś ten film. Nie mam o to żadnych pretensji, przeciwnie cieszę się, że mogłem go sobie przypomnieć i zobaczyć co mi się w nim podobało, a co zupełnie nie. Wnioski są dość jasne – moja ocena nie uległa zmianie. Wojnę światów psuje dramatycznie nieprzekonująca końcówka. Co Ty na to?

Michał: To bardzo ważny dla mnie film, jeden z moich ulubionych. Zdaję sobie sprawę, że gdyby Wojnę światów w dawnych czasach zrealizował Stanley Kubrick, byłaby prawdopodobnie równie tajemnicza i enigmatyczna, jak 2001: Odyseja kosmiczna. To, co nie spodobało Ci się w zakończeniu, zostało zapewne wymuszone przez producentów, którzy zakładają, że widzowie to idioci (Maciej: TAK!) i wszystko trzeba im wyłożyć na tacy. Wolę się jednak skupić na plusach. Mistrz kina grozy John Carpenter powiedział, że bardziej niż potwory przerażają go ludzie. W Wojnie światów doskonale to widać. W tym filmie bohaterowie nie ratują świata, a w wielu postaciach rodzą się najgorsze instynkty. Tworzy to mroczny, posępny klimat, a kilka scen jest naprawdę przejmujących. Ale coś czuję, że masz inne zdanie w tej kwestii.

Maciej: Może Cię zaskoczę, ale akurat w tej kwestii się zgadzamy. Też mi się podobało to, że bohater grany (zresztą fantastycznie) przez Toma Cruise’a nie jest herosem, a gościem który nie ma pojęcia o tym jak wychować dziecko, ba jak swoim dzieciom pomóc w takiej sytuacji. Jednak np. postać grana przez Tima Robbinsa już mnie nie przekonała. Zrzucam to na karb tego zakończenia, którego elementem ten bohater jest na pewno. Kiedy on pojawia się na ekranie, coś w wizji Spielberga zaczyna się rozpadać. Do tamtego momentu byłem bardzo blisko stwierdzenia, że mamy do czynienia z filmem wzorcowym w gatunku. Nie wiem, czy masz podobne wrażenie, ale niezwykle świeżo wybrzmiała w nim muzyka Johna Williamsa. Nawiązania do Szczęk są tutaj rewelacyjne.

Michał: Tak i bardzo szkoda, że tą drogą nie poszedł Gareth Edwards w Godzilli, bo zapewne był zapatrzony zarówno w Szczęki, jak i w Wojnę światów. Zgadzam się co do świetnej roli Cruise’a. Pewnie to było niezamierzone, ale świetnie pasuje do tej roli tak nielubiany i hejtowany aktor. W pewnym momencie główny bohater mówi do dzieci, patrząc na wybuchy na niebie, że kojarzy mu się to z dniem niepodległości. Nie chodziło mu – rzecz jasna – o film, tylko o święto narodowe. Coś czuję, że gdyby zabrał się za to Roland Emmerich, poziom filmu byłby katastrofalny. Mnie natomiast bardzo się podoba postać grana przez Robbinsa – ucieleśnienie darwinizmu społecznego, szaleństwa i najgorszych ludzkich instynktów. Mogę się założyć, że w prawdziwym życiu wobec takiej sytuacji ta postać byłaby bardziej kuriozalna. A co sądzisz o grze młodych aktorów?

Maciej: Dakota Fanning była już wtedy doświadczoną aktorką. Przypominam sobie jej rolę w mocno krytykowanym (moim zdaniem niesłusznie) I am Sam, gdzie dotrzymywała kroku genialnemu Seanowi Pennowi. Tutaj w jej postaci jej tyle samo charyzmy i naturalności, co histerii. Wygląda na to, że Spielberg pozwolił jej na dużo swobody i chyba na tym wygrał, bo Fanning jest po prostu znakomitą aktorką. Jak mam coś powiedzieć o chłopaku, to tylko tyle, że był. Z drugiej strony wiąże się z nim jedna z najwspanialszych scen tego obrazu, w której bohatera Cruise’a pozwala synowi ruszyć na kosmitów razem z broniącym się wojskiem – poruszająca, genialna inscenizacja połączona w mistrzostwem wizualnym Spielberga i Janusza Kamińskiego. Wtedy jeszcze czułem moc tego filmu. Ale potem pojawił się Robbins…nie czuję niestety jego szaleństwa, jego odczłowieczenia. Jest on dla mnie bardziej elementem ekscentrycznym, które po prostu musiał znaleźć się w tym scenariuszu. Musiał być ktoś crazy – odhaczone. Szkoda, bo jak szedł Spielberg po włos z tym zimnem formalnym, tak powinien też pociągnąć to fabularnie.

2833_5

Michał: Zgadzam się co do mistrzostwa wizualnego Spielberga i Kamińskiego, Fanning również mnie zachwyciła. Dalej będę też bronił postaci granej przez Robbinsa – scena, w której główny bohater postanawia się z nim rozprawić, zrobiła na mnie wielkie wrażenie. Podoba mi się banalność tego szaleńca, on chce dobrze, ale ta sytuacja go przerasta, nie radzi z nią sobie. Mój sentyment do tego filmu bierze się ze skojarzeń z prozą mojego ulubionego pisarza Philipa K. Dicka. Świat bohaterów jego książek i opowiadań często się rozpada, ale dla nich najważniejsze są próby przezwyciężenia kryzysów w związkach. Coś czuję, że gdyby Wojnę światów zrobił na przykład Andrzej Wajda, mocno poszedłby w stronę martyrologiczną i bohater-idiota, zamiast wracać do rodziny, szedłby na pewną śmierć w imię irracjonalnego heroizmu i wyższych wartości, niczym jedna z postaci z filmu Katyń.

Powrócę jednak do produkcji Spielberga – na początku wspominałem o 2001: Odysei kosmicznej. W pierwszych minutach Wojny światów pojawia się bardzo zgrabne nawiązanie do klasyka Kubricka – przejście montażowe, które nie jest co prawda aż takim majstersztykiem, jak w źródle inspiracji, ale w ciekawy sposób dowodzi, że warto przyglądać się temu filmowi uważniej.

Maciej: Spielberg znany sie ze swoich nawiązań i inspiracji Kubrickiem. Szanuję tę miłość i widzę te elementy także w Wojnie światów. Jednak z drugiej strony jestem pewien, że ten film został stworzony bardziej dla popcornowego widza i w tym kontekście, przez tę okropną końcówkę, paradoksalnie sprawdza się chyba najlepiej. Ja widzem popcornowym nie jestem, dlatego uznałem ją za łopatą podane rozwiązanie. Nawiązuję do niej z takim uporem maniaka z prostego powodu – ciekawe czy się ze mną zgodzisz? Otóż wydaje mi się, że każdy widz swoje oceny kształtuje na podstawie tego co najświeższe, a więc kulminacji. Parafrazując klasyka Leszka Millera – prawdziwy film poznaje się nie po tym jak się zaczyna, a po tym jak się kończy. Mamy przypadek Cloverfield Lane 10, w którym finał jest ryzykowny, ale daje bardzo dużo satysfakcji. Tutaj jest odwrotnie – finał jest bezpieczny (choć narracja Morgana Freemana cudowna!) i rozczarowuje. Szczęście Wojny światów polega na tym, że Spielberg nawet w swoich słabszych momentach jest tak “oglądalny”, tak dużo ma wciąż świeżych pomysłów, że trudno ten film skreślić. Gdyby jednak miał inny finał, mógłby być klasykiem gatunku. A tak Kubrick na tej półce pozostał samotny.

Michał: Być może w zakończeniu kryje się staroświeckie i idealistyczne podejście Spielberga. Chciał nawiązać do literackiego pierwowzoru i chcę wierzyć, że dla niego końcówka nie zawsze musi być efektowna i wybuchowa. Cieszę się, że nie zobaczyłem kilku zakończeń, jak w Powrocie króla, albo Zjawie. Co prawda 2001: Odyseja kosmiczna pozostanie osamotniona na półce klasyków gatunku, ale Wojnę światów obejrzy i zrozumie więcej osób. Na tym między innymi polega magia filmów Spielberga.

0x600

Start typing and press Enter to search