Michał Hernes: Uwielbiam anegdotę o szefie pewnego dużego polskiego festiwalu filmowego. Gdy prowadził samochód i rozmawiał przez telefon, nagle powiedział do swojego rozmówcy: “O, sarenka!” i się rozłączył (sarence nie stała się krzywda). Mam wrażenie, że Werner Herzog, w czasie kręcenia Złego porucznika w Nowym Orleanie, często mówił: “O, krokodyle!”. To zwracanie uwagi na niuanse i przyrodę wychodzi mu lepiej niż Terrence’owi Malickowi, ale zastanawiam się, na ile praca nad Złym porucznikiem to była dla Herzoga dobra zabawa, a na ile trolling. Podobał Ci się ten film?
Maciej Stasierski: Myślę, że się bardzo dobrze bawił, choć była to trochę robota na zamówienie. Oczywiście trudno porównywać się z Ablem Ferrarą, który swoją drogą na tożsamym festiwalu będąc, zachowywał się trochę jak menel spod budy z piwem. Ale nie o tym miało być. Podobał mi się ten Zły porucznik, a szczególnie rewelacyjna kreacja Nicolasa Cage’a. Jedna z najlepszych w ostatnich latach. Zgodzisz się?
Michał: Tylko że Ferrara, ten menel, do pierwowzoru Złego porucznika podszedł, moim zdaniem, zbyt serio i ze zbyt dużą spiną (podobny problem miał też w Pasolinim). Mnie w tamtej wersji zachwycił przede wszystkim Harvey Keitel, ale wolałbym go zobaczyć u Herzoga. Niemiecki reżyser w swoich filmach dokumentalnych często nabija się z ich bohaterów, wnikliwie i z humorem przyglądając się współczesnemu światu. Czy podobnie jest w Złym poruczniku? Trochę tak, ale podejrzewam, że gdyby Herzog miał pełną swobodę twórczą, to jeszcze bardziej by w nim namieszał. Mimo wszystko są w tym filmie sceny szalone i zaskakujące. Herzog jest hardkorowy. Kiedyś, po przegranym zakładzie, nakręcił film Werner Herzog odszczekuje. To szaleństwo i ten hardkor urzekły mnie w Złym poruczniku, chociażby w totalnie odjechanej scenie “tańca duszy” (to żaden spoiler, bo tego fragmentu nie da się opisać). Jak słusznie zauważyła pisarka Zadie Smith, Herzog jest świrniętym filmowym autorem ze skłonnością do germańskiej dosłowności. Miejscami widać to w filmie, który analizujemy.
Co do Cage’a, pełna zgoda. Wygląda na to, że najlepiej wychodzą mu role życiowych wykolejeńców, którzy mają problemy z narkotykami. Ale potrafi być wielki i chciałbym go częściej oglądać w takich rolach. Dla mnie to jednak przede wszystkim film o Nowym Orleanie i ten “bohater” zaintrygował mnie najbardziej. Zgodzisz się? Co sądzisz o reszcie obsady?
Maciej: Nowy Orlean jest oczywiście bohaterem, z którego jednak Herzog skorzystał ze znaną sobie…hm…ironią? Cynizmem? A może wrodzoną bezczelnością. W końcu jak myślisz o tym mieście, to nie kojarzy Ci się od razu z brudem, światem narkotyków i krokodylami, a bardziej z jazzem, np. w takiej wersji:
Herzog jest jednak zawsze tym złośliwcem i szaleńcem. Myślę, że w osobie Nicolasa Cage’a znalazł swój amerykański odpowiednik Kinskiego. Oczywiście nie z taką samą intensywnością, ale jednak z szaleństwem w oku, którego długo u Cage’a nie widzieliśmy. Nie było tej smutnej miny kopniętego szczeniaka. Był genialny aktor, który wreszcie przypomniał sobie, że umie! Val Kilmer zresztą też umie! Tutaj jako gruby, zepsuty partner Cage’a wypada wyśmienicie. Co myślisz?
Michał: Porównanie do Kinskiego jednak na wyrost. Kinski spuściłby Ci pewnie za nie łomot, a niewykluczone, że Cage z wdzięczności zabrałby Cię do Vegas. Kinski był tylko jeden, choć zwykł mawiać, że jest dziwką i robi to jedynie dla pieniędzy. Pod tym względem to jemu z kolei blisko do Cage’a. Kinski był jednak geniuszem, a Cage ma jedynie czasem przebłyski geniuszu. Zastanawiam się, czy to Herzog go wybrał, czy to szczęśliwy traf ze strony producentów i ludzi od castingu. Idealnie nadał się do tej roli i do tego bohatera pełnego sprzeczności. O postaci, w którą wcielił się Val Kilmer, chętnie bym zobaczył spin off, zabrakło mi też samego Herzoga w choćby malutkiej roli.
Odnośnie Nowego Orleanu, to pełna zgoda. Spojrzenie kogoś z zewnątrz, kogoś bezczelnego i ironicznego, często jest ciekawe i cenne (tylko, że filmowiec robiący film o kraju, którego nie zna i nie rozumie, przeważnie ponosi porażkę). Mnie zaintrygowało nie tyle to, jak doskonale Herzog kuma Amerykę, Amerykanów i amerykański margines społeczny (bo jej raczej nie kuma), ale jak pięknie to wszystko wyszydza i jak cudownie przeszarżował z charakterystycznymi dla siebie ironią i bezczelnością. Zgodzisz się? A co sądzisz o ścieżce dźwiękowej do tego filmu?
Maciej: To jest clue problemu – nie ma w tym filmie Herzoga we własnej osobie. Oczywiście go czuć, ale nie można doświadczyć jego twardego amerykańskiego akcentu.
Myślisz, że tak bardzo z tym Kinskim przesadziłem? Może to wynika z faktu, że wyjątkowo nie lubię takich osobowości – brzmi jakbym miał jakieś uprzedzenia. Ale wizja wizyty z Cage’em w Vegas – jest bardzo na tak!
Co do muzyki – w przeciwieństwie do obrazków, można ją nazwać kwintesencją Nowego Orleanu. Wyłączając oczywiście bardzo ilustracyjną ścieżkę Marka Ishama, która jest tle, Herzog posłużył się znowu cynizmem, bo wybrał muzykę wybitnie oderwaną od obrazu. W zaskakujący sposób znów na tym wygrał.
Pewnie się zgodzisz, że ostatnio Herzogowi słabo wychodziły filmy fabularne, ale mocniej się skupił się na dokumentach. Ten jednak jest chlubnym wyjątkiem. Prawda?
Michał: Zdecydowanie, choć czasem bardziej wychodzą Allenowi filmy bez występu Allena, to Herzogowi fabuły bez głosu i obecności Herzoga wychodzą gorzej. To tak jakby przed filmem Urlicha Seidla zabrakło napisu: “Ein film von Urlich Seild”- jestem do niego zbyt przywiązany!