Oglądając 95-minutowy (raz w życiu powiem, że zdecydowanie za krótki) film Nikolaja Arcela, zastanawiałem się co mogliby o nim pomyśleć znawcy tematu, ludzie którzy kochają serię powieści Stephena Kinga. Co mogliby myśleć fani, jeśli u mnie podczas seansu wystąpiła mieszkanka znudzenia koszmarną historią i irytacji związanego ze zmarnowanym potencjałem, który widać było na pierwszy rzut oka?
O co pokrótce chodzi? Albo inaczej: co takiego przedstawia film, a o co nie chodziło w książkach Kinga? Otóż jest sobie mroczna wieża, która jest swego rodzaju stabilizatorem życia we wszechświecie. Są siły, które ją chronią, jak na przykład rewolwerowcy. Są też siły, które próbują ją zniszczyć, żeby móc zapanować nad światem i ułożyć go sobie wedle własnego uznania. W centrum tej całej zabawy znajduje się młodzian imieniem Jack, który z niezrozumiałych względów zaczyna w pewnym momencie śnić o innych światach. Oczywiście staje się to powodem uznania go za osobę co najmniej niestabilną emocjonalnie. Jack musi więc uciekać, żeby udowodnić swoją rację.
Tak zaczyna się ta kolejna adaptacja filmowa prozy Kinga. Jak zaznaczyłem na początku, nie znam tych książek, dlatego nie będę się wypowiadał na temat kwestii zgodności z oryginałem. Jednak to co ujrzałem na ekranie nie pozostawiło we mnie żadnych wątpliwości, że potencjał na fantastyczne fantasty/sci-fi/western był przeogromny. I też dokumentnie został zaprzepaszczony. Światy, które King wymyślił, były zapewne w książkach fascynujące, a konflikty w nich musiały przyprawiać o szybsze bicie serca. Szkoda, że Nikolaj Arcel (twórca przereklamowanego Kochanka królowej), któremu nie można zarzucić braku warsztatu, zjawił się w Mrocznej wieży dość ewidentnie z przypadku i wygląda na to, że zabrakło mu serca do tej historii. Przez to też ta potencjalnie fascynująca saga, zamknięta została w film wyjątkowo krótki, z narzuconymi bez sensu rozwiązaniami fabularnymi, które chwilami są dla twórców absolutnie ośmieszające, żeby wspomnieć chociażby o fatalnym finale. Dodajmy do tego konwencję gatunkową, którą nazwać można byłoby generycznym akcyjniakiem, i mamy receptę na to jak Kinga nigdy nie adaptować. Szczególnie jeśli w filmie akcji, którym jak wspomniałem Mroczna wieża być nie musiała, jest tak mało ciekawej, kreatywnie nakręconej akcji. Przeciwnie przez większą część tego przecież bardzo syntetycznego (żeby tego mocniej nie nazwać) seansu, bohaterowie pozbawieni jakiejkolwiek chemii snują się po ekranie rozmawiając o rzeczach, które dla ludzi nieznających sagi Kinga będą trudne do ogarnięcia, a dla fanów raczej będą stanowić policzek i ostateczny dowód na to, że Arcel nie poczuł się dobrze w tej konwencji.
Widać to także po castingu, który na papierze mógł wyglądać dobrze, ale okazało się, że nawet tacy prosi jak Elba i McConaughey bez solidnej reżyserskiej ręki zachowują się jak dzieci we mgle. Matthew szczęśliwie w swojej kreacji złego Waltera postawił na dobrą zabawę. Może dzięki temu jego rolę można uznać za choćby względnie udaną, choć zagraną na jedną nutę i na jednej emocji. Elba rozczarowuje w swojej roli z dwóch powodów: po pierwsze dlatego, że podobnie jak w wielu ostatnich swoich rolach jest nieprawdopodobnie poważny i całkowicie pozbawiony luzu. Druga rzecz to fakt, że nie ma w filmie absolutnie nic ciekawego do zagrania, a duet który miał w zamyśle stworzyć z Tomem Taylor zupełnie nie działa. Jego kreacja ogranicza się więc do „poważnego zmęczenia” – oby nigdy ten świetny aktor nie wpadł w szufladę zmęczonego Nicolasa Cage’a.
Nawet realizacyjnie Mroczna wieża pozostaje jakby w tyle w stosunku do aktualnie powstających w Hollywood blockbusterów – zdjęcia są przeciętne, słaby montaż nie ułatwia odbioru. Jedynie muzyka brzmi nieźle, choć jak na Junkie XL, który stworzył całą muzykę do Mad Max: Fury Road oraz temat główny do Wonder Woman, to „nieźle” można interpretować jako „poniżej oczekiwań”.
Cały ten film jest poniżej oczekiwań i to zarówno moich, jak i fanów twórczości Kinga. Nie ratuje go ani obsada, ani realizacja, która odbiega in minus od hollywoodzkiej normy. Mroczna wieża to jedno z największych i miejmy nadzieje ostatnich rozczarowań tego filmowego lata.