Denis Villeneuve jest człowiekiem z zupełnie innej planety. Nie znam aktualnie reżysera, który pozwoliłby sobie na stworzenie niemal trzygodzinnego science-fiction, w którym nie ma jednej prawdziwej sceny akcji, zaś historia oparta jest na przemyśleniach o świecie a nie na intrygach i zwrotach akcji. W dodatku Villeneuve zrobił to wykorzystując klasyczny tytuł gatunku czyli Łowcę androidów. Niedawno obejrzałem starego Łowcę i pomyślałem sobie, że jest w nim wiele motywów do pięknego rozwinięcie. Potrzebny był tylko właściwy do tego człowiek. I taki właśnie w osobie Villeneuve’a się znalazł.
Przy ocenie tego filmu, kompletnie nie czuję potrzeby szczegółowego opowiadania fabuły. Warto jednak może w skrócie wypunktować, że w stosunku do oryginalnego filmu Ridleya Scotta, przenosimy się w czasie o 30 lat do przodu, kiedy poznajemy głównego bohatera nowej opowieści agenta K, granego w sposób absolutnie fenomenalny przez Ryana Goslinga. K rozpoczyna śledztwo i na tym właściwie kończą się podobieństwa względem pierwszej odsłony filmu, która była cyberpunkowym noir. Tutaj mamy do czynienia z kinem dużo mniej podchodzącym pod współczesne filmowe gatunki, dotykającym zupełnie innych kwestii i rządzącym się kompletnie innymi prawami. Denis Villeneuve powoli zaczyna monopolizować takie intelektualne science-fiction – Blade Runner 2049 wydaje się aktualnie jego szczytowym osiągnięciem w tym temacie.
Villeneuve celowo zmienia perspektywę, nie chce być imitatorem Scotta. Dlatego też akcentuje inne elementy swojej opowieści, dużo mocniej skupiając się na kreacji bohaterów, tworzeniu ich głębokich rysów emocjonalnych (choć przecież są to androidy w większości) oraz rozwijaniem świata, w którym przyszło im istnieć. Wskazuje, że granica między człowiekiem a maszyną coraz bardziej się zaciera. Styl tej prezentacji jest tyleż genialny, co zaskakujący, bo dla mniej cierpliwego widza Blade Runner 2049 może wydać się filmem przydługim i zbyt mocno snującym się. Jak jednak zaznaczyłem na początku – dla mnie to jest typowy pokaz jaj ze strony Villeneuve’a, który idzie pod prąd trendowi współczesnego kina opartego na tempie i wybuchach. Wygrywa, bo nie zatrzymuje się na swoim pomyśle narracyjnym. Nie sztuka przecież zaproponować nową konwencję, ale zrobić przy tym przeciętne kino. Sztuka swój niepowtarzalny styl przełożyć na gatunek przyzwyczajony do pewnych ram, które w historii kina łamane były rzadko, choćby przez Stanleya Kubricka. I teraz także przez Denisa Villeneuve’a.
W jego filmie, podobnie jak w jedynce, liczy się atmosfera, klimat. Jednak Villeneuve zupełnie inaczej z niej korzysta – Scott budował dzięki niej napięcie, jak w dobrej historii detektywistycznej. Villeneuve jest raczej nastawiony na wyciskanie z każdej sceny zarówno emocji (prawdziwych, ale nie wywołujących łatwych wzruszenia), jak i przekazu, który nie był raczej celem w samym w sobie w przypadku Łowcy z 1982 roku. Było nim zbudowanie nowego świata, do którego Villeneuve nawiązuje, jednocześnie robiąc potężną voltę, bo pokazuje go w kolorach, przy świetle dnia. Dodaje to Blade Runner 2049 nie tylko kolorytu, co jest truizmem, ale także staje się kolejnym elementem budowania intelektualnego przekazu filmu. Roger Deakins, który po raz kolejny współpracuje z kanadyjskim reżyserem, musi za swoją robotę dostać Oscara. Musi. Kto wie, czy nie dostanie go też Hans Zimmer (choć ma mocną konkurencję w osobie samego siebie z Dunkierki), którego muzyka jest chyba najmocniejszym nawiązaniem do oryginału. Myślę, że Vangelis byłby dumny z roboty niemieckiego mistrza.
Wspomniałem już o Goslingu, który okazał się strzałem w dziesiątkę. Każdym elementem swojego ciała czułem jego rozdarcie, jego wewnętrzną walkę, jego chęć poznania własnej historii – te ludzkie odruchy, które ujawniły się przecież u robota. Harrison Ford, tym razem mocno schowany na drugim planie, od samego wejścia pokazuje, że zrozumienie pomysłu Villeneuve’a na tę historii nie było dla niego trudne. Jego Deckard to zupełnie inna postać niż u Scotta – gość po przejściach, który odnajduje w Goslingu nadzieję. Ta para, z mocną pomocą cudownej Any De Armas i przerażającej Sylvii Hoeks, tworzy jeden z najsilniejszych aktorskich tandemów tego roku.
Denis Villeneuve zmierzył się z legendą kultowego filmu Ridleya Scotta. Nie tylko stworzył genialną jego kontynuację, ale śmiem twierdzić, że wybił się swoim filmem na niepodległość, bo Blade Runner 2049 jest obrazem zupełnie innym, ale równie wielkim, absolutnie trzymającym za gardło i rozdzierającym serce. Zachwyt duży i niespodziewany.