Lubię, kiedy film przybliża się do języka snów. W snach czas się rozpada i chwilami masz wrażenie, że patrzysz na świat z perspektywy bliskiej ruchom kamery. W onirycznym i przepięknym filmie „Midsommar. W biały dzień” niesamowite są zdjęcia autorstwa Pawła Pogorzelskiego.
Widać, że polski operator rozumie się z reżyserem tego filmu bez słów. Obaj nie tylko myślą obrazami, ale przede wszystkim umieją nimi manipulować. Ogromne wrażenie zrobiła na mnie kolorystyka tej produkcji.
Film Ariego Astera jest przykładem na to, że „horror” może być dziełem sztuki, powstającym w kontrze do ludzkich lęków i słabości. Odnoszę wrażenie, że najlepsze filmy często są robione przeciwko czemuś, jako wyraz sprzeciwu. Dotyczy to nie tylko dramatów i komedii, ale też kina grozy. „Midsommar” to zarazem dowód ma poparcie tezy, że humor i suspens to najlepsze połączenie.
Ari Aster zgodnie z regułami gatunku umieścił akcję swojego filmu w klaustrofobicznej przestrzeni na odludziu, a przerażać widzów mogą bardzo dziwne zachowania bohaterów. Uważam, że może to wywołać ciekawszy i lepszy efekt, niż epatowanie krwią i pokazywanie kiczowatych zjaw zrobionych w CGI. Osobiście mam już dość horrorów o duchach i nawiedzonych domach. Mistrzostwo polega na tym, kiedy zrobić cięcie i czego nie pokazać. Aster jest piekielnie zdolnym uczniem klasyków takich jak Alfred Hitchcock, Paul Thomas Anderson czy Roman Polański. Ma też niesamowitego nosa do aktorów z Florence Pugh i Jackiem Reynorem na czele.
Mimo oryginalności „Midsommar”, zgodnie ze starą filmową zasadą zbrodnie zostały w tym filmie dokonane przy użyciu środków podpowiadanych przez miejsce akcji i jej uczestników. Pytanie brzmi, kim są ci uczestnicy i jakie tajemnice skrywa to miejsce? Warto samemu się o tym przekonać! Osobiście cieszę się, że wyruszyłem za sprawą tego filmu w podróż w niebezpieczny i na swój sposób egzotyczny świat. I cóż, że akcja „Midsommar. W biały dzień” rozgrywa się w Szwecji.