Jakby to cynicznie nie zabrzmiało, chyba nie mogło być lepszego momentu na pojawienie się najnowszego filmu Spike’a Lee. Żeby była jasność, to co się dzieje w Stanach Zjednoczonych jest straszliwą tragedią pokazującą jak bardzo źle funkcjonuje ten kraj i jak wiele ran z przeszłości nie jest zabliźnionych. Spike Lee odkąd stanął na planie Do The Right Thing, zawsze był jednym z najmocniejszych w amerykańskim kinie głosów, domagających się równouprawnienia ludności czarnoskórej, dotykając w swoich filmach tematyki życia Afroamerykanów w bardzo różnych konwencjach czy sytuacjach ekonomicznych. Zawsze też był człowiekiem mającym jednoznaczne poglądy polityczne. Ten film – Pięciu braci – pokazuje to jak na dłoni, bo przez tę niesamowitą historię powrotu weteranów Wietnamu do miejsca, w którym walczyli przed 50-ciu laty, Lee opowiada o losach Afroamerykanów na przestrzeni tego całego okresu, wskazując na nierówność praw, nierówności ekonomiczne i brak pomocy państwa, dla którego tak wielu z nich walczyło i straciło życie.
Przekaz Lee jest jasny i idealnie wybrał człowieka, który miałby się stać niemalże ucieleśnieniem idei Black Lives Matter – Paul grany w sposób niesłychany przez Delroya Lindo to właśnie taki człowiek, przegrany, pozostawiony przez władze, walczący do końca o siebie i swoich braci. W osobie Paula, Lee stworzył jednego z najbardziej fascynujących, z jednej strony poruszających, z drugiej przerażających bohaterów swoich filmów, jeśli nie w ogóle amerykańskiego kina XXI wieku. A to co z tą postacią zrobił Delroy Lindo można podsumować tylko jednym: chapeaux bas. Gdybym miał pewność, że Oscary w ogóle w tym roku się odbędą, to napisałbym do Lindo, żeby szykował sobie mowę, bo o tej roli nie zapomni nikt kto obejrzy Pięciu braci. Ta rola też pokazuje, jak bardzo nierówny jest to film, bo w jednym momencie oglądasz takie złoto jakie robi Lindo, a w następnym Lee serwuje Ci sceny, które albo są wątpliwe fabularne, albo ujawniają znaną z poprzednich dokonań reżysera tendencję do narracyjnych szarży. Nigdy nie odmówię mu pasji i tego, że jego serce leży po dobrej stronie. Z drugiej strony nie da się zaprzeczyć, że skillem reżyserskim nie jest on w stanie nawiązać do innych nowojorskich mistrzów kina (tak myślę można określić Spike’a Lee, choć urodził się w Georgii, ale wiele jego filmów rozgrywa się w największym mieście Stanów Zjednoczonych), takich jak choćby Martin Scorsese czy Sidney Lumet. W jego filmach chyba też jednak nie o to chodzi, bo one mają nieść przekaz. Pięciu braci tego przekazu niosą aż nadto, a to, że przy okazji zdarzają się tu momenty przerysowane, jakby wyjęte nie z tego filmu, przeszarżowane i w których emocje są pompowane w sztuczny sposób, to inna sprawa, którą trzeba po prostu zaakceptować.

Przez to jednak trudno mi uznać ten film za wielki triumf Spike’a Lee, którego wolę chyba w repertuarze podobnym do Czarnego Bractwa. Blackklansman. Tamten film był zaskakująco jak na niego…skontrolowany i konsekwentny w tonacji. Tutaj są momenty wielkie – wszystkie związane z Delroyem Lindo – ale są też chwile, w których można zwątpić, czy ta historia zmierza w dobrym kierunku. Swoją drogą, czy tylko ja oglądając początkowe sekwencje o poszukiwaniu skarby, miałem dziwne wrażenie, że oglądamy film w konwencji ostatnich dokonań Michaela Caine’a czy Morgana Freemana, w których kilku starszych panów decyduje się obrabować bank?