„Prawdziwy obraz artystyczny inspiruje odbiorcę do jednoczesnego przeżywania złożonych, odmiennych, a niekiedy nawet wzajemnie wykluczających się uczuć.” – ten cytat z Czasu utrwalonego Andrieja Tarkowskiego idealnie opisuje rozwibrowanie emocjonalne podczas oglądania najnowszego dzieła Damiena Chazelle’a. Mamy tu bowiem do czynienia z filmem, który jednocześnie zachwyca, budzi odrazę, imponuje, odrzuca, hipnotyzuje, powoduje dyskomfort. Stąd nie dziwią tak skrajne opinie na jego temat. Wizja amerykańskiego reżysera już od pierwszej sekwencji mówi wielkimi literami (a raczej lejącymi się z odbytu słonia ekskrementami) – albo jesteś ze mną, albo do widzenia. Reżyser komunikuje tym samym, że w żadnym stopniu nie zamierza martwić się pruderyjnością współczesnej Ameryki. Wciskając gaz do dechy zaprasza widza nie tylko na trzy godziny inscenizacyjnego popisu, ale przede wszystkim na spirytystyczny seans przyzywający zarówno dobre duchy starego Hollywood, jak i najstraszniejsze demony minionej epoki. Tak właśnie zaczyna się największa kinowa opowieść tego sezonu.
Główna oś fabularna kręci się wokół trzech postaci – Manny’ego Torresa, Nellie LaRoy i Jacka Conrada. Manny (Diego Calva) zafascynowany światem kina próbuje wkręcić się w towarzystwo filmowców pomagając przy organizacji szalonej hollywoodzkiej imprezy, Nellie (Margot Robbie) to uwodząca charyzmą aspirująca aktorka, a Jack Conrad (Brad Pitt) to legenda kina niemego. Ich losy splatają się podczas balangi pełnej narkotyków, alkoholu i niepohamowanego seksu – orgia jakiej świat jeszcze nie widział. W wyniku przedawkowania pewnej substancji przez jedną z aktorek, która następnego dnia miała być na planie filmowym, Nellie dostaje angaż i szansę zaprezentowania swoich umiejętności. Szybko okazuje się, że jest urodzoną gwiazdą, a kinowy ekran to jej naturalne środowisko. Manny natomiast dzięki sprytowi pnie się po szczeblach produkcyjnej kariery. Zaczyna jako asystent na planie, a kończy jako jeden z kierowników artystycznych studia. Wątek Jacka Conrada jest zainspirowany postacią Dona Lockwooda (granego przez ikonicznego Gene’a Kelly’ego) z Deszczowej piosenki. Conrad, jako jedno z najgłośniejszych nazwisk kina niemego, nie może się odnaleźć w świecie dźwięku. Jego głos wypada karykaturalnie powodując salwy śmiechu u widzów. Przejście kinematografii w nowy etap staje się dla niego przekleństwem i niejako wyrokiem aktorskiej śmierci. Pokrótce opisana fabuła składa się na opowieść Chazelle’a o przemyśle filmowym wczesnego Hollywood, ale i o pragnieniu przeżywania fikcji na ekranie. Brutalna bajka bajek dla dorosłych.
Amerykański reżyser postawił na fragmentaryzację historii – mnoży wątki, odniesienia do sztuki, odwołuje się do wydarzeń i skandali z początku XX wieku. Fantazjuje na temat realiów tamtejszej epoki składając tym samym hołd wartości fikcji w życiu rzeczywistym. Babilon jest listem miłosnym nie tyle do kina, co szerzej, do sztuki (inaczej f i k c j i). To właśnie jej pragnienie definiuje życie każdego artysty. Chęć opowiedzenia o sobie, o swoim wnętrzu, poprzez wybrane medium. Powiązania mnogości tematycznych podjętych przez reżysera należy szukać w dwóch aspektach – w hollywoodzkim zamiłowaniu do karmienia widzów przygodami i w wymiocinach. Twórca (niczym Margot Robbie w jednej ze scen) wyrzuca z siebie wszystkie historie, którymi przez lata faszerowało go kino. W ten sposób oczyszcza nie tylko swoje JA, ale i – w jego oczach – całą kinematografię.
Chazelle, z dużym kredytem zaufania ze strony producentów, poszedł na całość. Za około 80 milionów dolarów nakręcił swoją wersję Salo, czyli 120 dni Sodomy rozgrywającą się w świecie Deszczowej piosenki. Cytując dzieło Pasoliniego już na początku filmu wyraźnie dał do zrozumienia, iż mierzy wysoko i nie będzie bawił się w półśrodki. Odurzony technicznymi możliwościami współczesnego kina kreuje audiowizualne arcydzieło z jedną z najlepiej wyreżyserowanych scen imprezy w historii. W nadaniu zawrotnego rytmu pomagają mu kompozycje Justina Hurwitza, które stylistycznie bazują na muzyce z początku XX wieku (m.in. przekształcenie słynnego Bolero Maurice’a Ravela podczas zabawy u Hearsta). Ale Babilon to nie tylko perfekcyjnie naoliwiona reżyserska maszyna, ale także popis umiejętności aktorskich Margot Robbie, Diego Calvy i Brada Pitta (i wielu, wielu innych aktorów na drugim/trzecim planie). Robbie elektryzuje spojrzeniem i rozsadza ekran czystą energią, Calva dramaturgicznie trzyma na barkach ciężar narracyjny, a Pitt… cóż, jest Bradem Pittem w najlepszym wydaniu.
Jak się okazuje najnowsze arcydzieło Chazelle’a jest niejako zwieńczeniem pewnego etapu kina. Jest podsumowaniem dotychczasowych osiągnięć kinematografii i spojrzeniem w przyszłość (bo ludzie wciąż są głodni historii ukrytych w magicznej wiązce światła projektora). Ciągła tęsknota za przeżywaniem opowieści na ekranie determinuje nas wszystkich do wyjścia ze swoich domów, mieszkań i udania się do kina. Bo to właśnie kino jest domem historii. Reżyser odwołując się do metaforycznego uśmiercenia X muzy (plansza Fin de Cinéma z Weekendu Jean-Luca Godarda) poszukuje nowego otwarcia, tudzież przejścia filmowego medium w kolejną fazę rozwoju. Jeśli wkraczać w rzeczywistość po-godardowskiego świata sztuki to właśnie w tym szalonym rytmie Babilonu. Więcej dodawać nie trzeba – Kino żyje!