Katalończyk Albert Serra znany jest z bezkompromisowego kina, które nie bierze jeńców. Nie inaczej jest z jego najnowszym dziełem – Pacifiction.
Powolne, blisko trzygodzinne kino, które imponuje swoim prześlicznym kodem wizualnym. Całość jest wielkim filmowych hołdem dla twórczości mistrza Rainera Wernera Fassbindera. Sceny taneczne rodem z Querelle, niekończące się monologi bohaterów. To wszystko składa się na istną symfonię znaczeń i piękna w czystej postaci.
Pacifiction uwiodło mnie kolorami, muzyką i cudownością polinezyjskiego krajobrazu. Ten film trzeba kontemplować w kinie. Jest do tego stworzony.
„Io” Jerzego Skolimowskiego zaskoczyło mnie na wielu poziomach. To eksperymentalne, praktycznie pozbawione fabuły doświadczenie kinowe, które jednocześnie uwodzi czystym audiowizualnym pięknem i przeraża siłą przekazu. Przez cały seans obserwujemy losy pewnego osiołka, jego tułaczkę po świecie pełnym zagrożeń. Brzmi znajomo? Oczywiście, bo „Io” to nowa interpretacja bressonowskiego arcydzieła „Na los szczęścia, Baltazarze!”.
Skolimowski dokonał rzeczy niezwykłej – z osiołka uczynił centrum emocjonalnego nośnika. Wszystkie postaci grane przez aktorów to wątki poboczne, a to właśnie z osiołkiem mamy czuć największą więź. Z oczu zwierzęcia udało uzyskać się pokłady przeszywającej melancholii, a całość podbita absolutnie wybitną muzyką Pawła Mykietyna (jeden z najlepszych soundtracków ostatnich lat!) daje emocjonalne oczyszczenie.
Stylistykę „Io” można określić jako połączenie ascetyzmu myśli Bressona, audiowizualnych popisów Malicka i gry światłem Gaspara Noé. Takiej koniunkcji dokonał prawdziwy mistrz kina – Jerzy Skolimowski. Niezwykłe doświadczenie kinowe.
Tegoroczny laureat Złotej Palmy – Triangle of Sadness – to film oparty na skrajnościach. Przeszarżowany do granic wytrzymałości ma punktować moralną brzydotę kultu pieniądza i bogactwa.
Ruben Östlund śmieje się z najwyższej warstwy społecznej opływającej we wszystkie materialne dobra tego świata. I trzeba przyznać, że przez połowę filmu wychodzi mu to naprawdę dobrze (choć nie ukrywam, że żart z Ulissesa zabolał moje joyce’owskie serce).
Całość jednak w pewnym momencie zaczyna sypać się jak domek z kart. Östlund zachłyśnięty producencką wolnością sięga po najniższe środki mające na celu wzbudzenie spazm śmiechu i obrzydzenia. To, co powinno trwać kilka minut, trwa kilkadziesiąt. Sekwencja na jachcie jest przykrym popisem łopatologicznego komentarza społecznego…
I wtedy przychodzi trzeci akt – zupełnie niepotrzebny. Trwający blisko godzinę i przekazujący tyle treści, co 10-minutowy krótki metraż. Östlund nieumiejętnie rozłożył akcenty i wytracił rytm pierwszych dwóch aktów.
„Triangle of Sadness” jest dla mnie niespełnioną komedią na prosty temat. Szkoda, że jury tak łatwo dało się złapać na jego „ironiczność”.