Drugą część naszej canneńskiej relacji poświęcimy najciekawszym filmom sekcji Quinzaine des Cinéastes będącej niejako osobnym festiwalem odbywającym się równolegle z tym canneńskim. To tutaj znajdziemy dzieła bezkompromisowe pod względem formalnym czy tematycznym. To właśnie Quinzaine od lat uważane jest za kuźnię przyszłych mistrzów światowego kina. Tegoroczna selekcja obejmowała 19 pełnometrażowych tytułów z 4 kontynentów stanowiąca przekrój stylistyk, wrażliwości, a także manifestów politycznych. Co ciekawe nie zabrakło polskiego akcentu (dosłownie i w przenośni), bowiem „Bądź wola moja” w reżyserii Julii Kowalski to polsko-francuska koprodukcja, w której wykorzystano między innymi piosenki zespołu Akcent.
Japońskie objawienie
Zdecydowanie najlepszym filmem całego Quinzaine było „Kokuho”, czyli epickie, trzygodzinne, rozciągnięte na pięć dekad kino opowiadające o teatrze kabuki, a tak naprawdę o roli sztuki w życiu, relacjach mistrz-uczeń, a także o prawdziwej męskiej przyjaźni. Reżyserowi Lee Sang-ilowi udało się połączyć imponujące skalą sekwencje teatralne ze skromną, a wręcz intymną opowieścią skupiającą się przede wszystkim na emocjach oraz relacjach pomiędzy bohaterami. Obraz ten kojarzył mi się z chińskim arcydziełem nagrodzonym Złotą Palmą „Żegnaj, moja konkubino” Kaige Chena, lecz zamiast Rewolucji Kulturalnej w Chinach przedstawił japońskie realia końcówki XX wieku z Yakuzą w tle. Zaś sekwencje teatralne, a w szczególności operowanie światłem, przywodziły mi na myśl ozłocone Oscarem „Drive My Car” Ryûsuke Hamaguchiego. „Kokuho” z pewnością zagości w mojej topce roku i mam nadzieję, że będzie można go obejrzeć na jakimś polskim festiwalu (Pięć Smaków, ładnie uśmiecham się do Was!).
Szkoła berlińska nie zawodzi
Niewątpliwie jednym z najgłośniejszych nazwisk tegorocznej selekcji był Christian Petzold, który zaprezentował publiczności swój najnowszy film „Miroirs No. 3”. Ulubieniec festiwalu Berlinale początkowo celował w canneński konkurs, jednak dyrektor artystyczny festiwalu Thierry Frémaux zdecydował się zakwalifikować tylko jeden niemiecki film – „Sound of Falling” Maschy Schilinski. Programerzy Quinzaine na szczęście szybko zareagowali i zaproponowali Petzoldowi miejsce w ich sekcji. „Miroirs No. 3” to małe, kameralne kino rozpisane na kilka postaci, trwające niecałe półtorej godziny, które dostarcza wspaniałego vibe’u. Niemiecki reżyser znany jest z doskonałego wykorzystywania popularnych piosenek. Tym razem postawił na „The Night” Frankie Valliego – kojarzoną przez kinofili z „Dzienników ewoinpreis” Miguela Gomesa – przepięknie dopełniając seans o sielski klimat. Co prawda obraz Petzolda ma swoje grzeszki i cierpi na zbyt duże dopowiadanie historii (wątek córki niepotrzebnie wyjaśniony), ale nie sposób odmówić mu reżyserskiego kunsztu w kreowaniu niepowtarzalnej aury. Dystrybutorem tego filmu w Polsce jest Aurora Films.
Różne Stany kina
Kierując wzrok na USA zobaczymy dwa świetne i kontrastujące ze sobą przykłady. Z jednej strony odwołujący się do włoskiego neorealizmu „Lucky Lu”, z drugiej zaś największy hit tegorocznego festiwalu Sundance – „Sorry, Baby” w reżyserii Evy Viktor. Oba filmy zachwyciły mnie w równym stopniu, choć z zupełnie innych powodów. Pierwszy z nich zaimponował mi reżyserską świadomością korzystania ze znanych motywów zaczerpniętych z historii kina: od „Złodziei rowerów”, po kino Edwarda Yanga czy zeszłoroczne „Blue Sun Palace”. Główny bohater to azjatycki imigrant zamieszkujący Nowy Jork pracujący jako rowerowy dostawca jedzenia. Ciągła presja czasu, brak chwili wytchnienia to chleb powszedni tytułowego Lu (w tej roli, znany między innymi z dzieł Wonga Kar-Waia, Chen Chang). Chcąc sprowadzić swoją rodzinę do Stanów i dopełnić tzw. „american dream” bierze wszystkie zamówienia, nawet te do najbardziej niebezpiecznych dzielnic. Pewnego dnia ktoś kradnie mu rower, jego jedyne źródło dochodu. Bohater stoi przed dylematem czy w sposób legalny zarobić na czynsz czy pójść na skróty i samemu dopuścić się kradzieży. Pełnometrażowy debiut Lloyda Lee Choi’a to przykład skromnego dzieła, które uwodzi swoją bezpretensjonalnością, a także emocjonalnie wybrzmiewa. Na zupełnie innym biegunie kina leży „Sorry, Baby”, czyli doskonała symbioza komedii i dramatu, która spełnia się w każdym wymiarze. Dramat skupiający się na trudnym temacie radzenia sobie z traumą gwałtu puentowany jest totalnie niewymuszonym humorem, który przebija ryzyko emocjonalnego szantażu. Reżyserka i zarazem główna aktorka Eva Victor najpierw szturmem zdobyła festiwal Sundance, na którym okrzyknięto ją prawdziwą rewelacją, a teraz dołożyła świetne przyjęcie wśród canneńskiej publiczności. Trzeba przyznać, iż wszystkie pochwały są w pełni zasłużone, bowiem twórczyni – wywodząca się bezpośrednio ze świata TikToka (!) – zaprezentowała emocjonalną dojrzałość w podejściu do motywu przepracowywania traumy. Tę perełkę w polskich kinach obejrzycie w sierpniu dzięki Forum Film.
Kino protestu
Ostatnim obrazem, który warto polecić (także z przyczyn pozafilmowych) jest „Yes” izraelskiego reżysera Nadava Lapida. Przed premierą było już o nim głośno, a teorie o odrzuceniu przez Thierry’ego Frémaux z uwagi na antyizraelski wydźwięk piętrzyły się przed rozpoczęciem festiwalu. Rzeczywiście Lapid nie bierze jeńców i w radykalny, bezkompromisowy sposób kreuje mozaikę manifestu politycznego oskarżającego izraelski rząd o szerzącą się dezinformację czy wręcz działania o charakterze propagandowym. Dzieło to składa się z trzech części mocno ze sobą kontrastujących. I w tym elemencie niezbyt kupiłem tę reżyserską koncepcję, bowiem miałem wrażenie, iż oglądam trzy osobne filmy, w dodatku żaden z nich nie był do końca spełniony. Pierwszy rozdział najbardziej przypadł mi do gustu, który przywoływał na myśl najdziksze imprezy z obrazów Paolo Sorrentino czy „Babilonu” Damiena Chazelle’a. Chyba nikomu nie trzeba tłumaczyć kontrastu pomiędzy strzelającymi korkami od szampanów, a tragedią dziejącą się zaledwie kilkanaście kilometrów dalej. Natomiast druga, a także trzecia część to już całkowite odpięcie wrotek i wręcz walenie widza łopatą po głowie. Zabrakło mi w tym subtelności (szczególnie niepotrzebna sekwencja lizania butów), ale z drugiej strony może w tych czasach właśnie potrzebujemy takich jasnych komunikatów kto jest ten zły, a kto niewinny. Biję się trochę z myślami, bo doceniam odwagę Lapida, ale coś sprawia, że nie potrafię się tym filmem w pełni zachwycić. Prawdopodobnie potrzebuję po prostu drugiego seansu, by na spokojnie poukładać sobie te klocki. Na pewno warto (a być może nawet i trzeba) obejrzeć „Yes”, by skonfrontować się z niewygodnym, wbijającym szpilki kinem izraelskiego twórcy. Jeśli kino może mieć wymiar nie tylko rozrywkowy to ten obraz jest tego przykładem.