Poszukując odpowiedniej formy do opowiedzenia o „Resurrection” Bi Gana postanowiłem zrezygnować ze struktury recenzji i skupić się nad substancją myśli zawartych w tym, bez wątpienia, arcydziele współczesnego kina. Chiński reżyser na tyle poszerzył medium filmowe – zawierając w swoim dziele istny kalejdoskop znaczeń czy motywów – że ograniczenie się do recenzyjnych stwierdzeń byłoby popisem daleko posuniętego niezrozumienia tegoż obrazu. Na potrzeby mojej analizy słowo „kino” będzie zastępowane słowem „sztuka”, bowiem Bi Gan w blisko trzygodzinnej podróży podsumowuje dotychczasową historię X muzy nakładając soczewkę zmieniających się trendów w sztuce XX wieku.
Chińska odyseja oniryczna podzielona jest na pięć etapów-snów, w której każda z nich obrazuje inny nurt w sztuce. Zaczynamy od niezwykle efektownego hołdu dla filmu niemego z wieloma nawiązaniami do choćby operowania światłocieniem zaklętym w rozbudowanej scenografii niemieckiego ekspresjonizmu (znajdziemy tu cytaty z „Nosferatu” F.W. Murnaua, a także sztuki Fritza Langa). Myślą przewodnią reżysera była – w moim odczuciu – paralela do opery chińskiej stanowiąca spoiwo pomiędzy tradycją będącą swego rodzaju sacrum, a doświadczeniem narracji opowieści łączącej się z profanum. Następne sny ukazują między innymi tajemniczy kryminał odwołujący się do stylu noir, czy miłosną historię wampirów nakręconą na mastershocie.
Już od pierwszych minut twórca daje nam do zrozumienia, iż nie liczy się zrozumienie, a emocja, inspiracja, czy błysk wynikający z obcowania z artyzmem (Susan Sontag z pewnością przyklasnęłaby Bi Ganowi). Tak właśnie rozpoczyna się medytacja nad przemijalnością bytu ukazaną w spalających się woskowych figurkach, dla których sztuka od wieków stanowi nieprzemijalne schronienie dla duszy. Osobiście dawno nie poczułem czegoś tak natchnionego podczas seansu (podobny stan miałem 6 lat temu przy „Ukrytym życiu” Terrence’a Malicka). Czułem się jakbym wertował wielką księgę mądrości wieków, obcowania z czymś wykraczającym poza ramy filmu – to w zasadzie traktat filozoficzny będący jednocześnie listem miłosnym dla doświadczania nienazywalnego, pozazmysłowego działania sztuki. Zdaję sobie sprawę, że ilość tematów podjętych w „Resurrection”, a przede wszystkim skala może przytłoczyć swoim majestatem. Oglądanie dzieła chińskiego twórcy jest niczym zwiedzanie Kaplicy Sykstyńskiej – człowiek czuje się mały w obliczu boskiej perfekcji stworzonej przecież ludzką ręką. Tym większe zdziwienie, że film ten ukończony został na dwa dni (!) przed premierą, czyli już w trakcie festiwalu.
W tym melanżu rozmaitości reżyserowi udało się zawrzeć szereg myśli zmuszających widza do pogłębionej refleksji nad mijającym życiem. Obracając się w kręgu sztuki człowiek – choćby na moment – wyzbywa się brudnego pancerza codzienności oddając się wyższemu poziomowi odczuwania. Świat bez sztuki byłby zszarzałym, pozbawionym energii miejscem, a ludzie mechanicznie wykonującymi swoją pracę konsumentami. Cytując pewny mem: „The Earth without Art is Just Eh”. Bi Gan zdaje się wziął sobie to zdanie mocno do serca tworząc laurkę dla szeroko pojętej sztuki skraplającej się w 24 klatkach na sekundę. A my, widzowie, uczestnicy sztafety pokoleń, możemy chłonąć ów artyzm ubogacający nasze byty.
Ciężko podsumowywać „Resurrection” nie odwołując się do wielkich słów… Obraz ten to prawdziwy unikat, który spina klamrą całą historię X muzy. Niesamowite jak 36-letni reżyser stworzył dzieło, o którym większość twórców mogłaby tylko pomarzyć. Wspiął się nie tyle na wyżyny, co istne Himalaje sztuki, a wraz ze swoją kamerą zawędrował szlakami dotąd nieodkrytymi. Nic dziwnego, że canneńskie Jury postanowiło nagrodzić go pozaregulaminową specjalną nagrodą. Sztuka ta wymyka się wszelkim kategoriom oceniania – ona po prostu jest, żyje, trwa. Taka jest właśnie konkluzja filmu. Ludzie odchodzą, topią się niczym woskowe figurki, a nasze światło dąży do nieuniknionego zgaśnięcia. Sztuka natomiast przetrwa wieki, tysiąclecia. Dla sztuki nie ma rzeczy niemożliwych, to ona stanowi wizytówkę naszej Cywilizacji. Do takich wniosków zaprowadziło mnie arcydzieło Bi Gana. „Resurrection” to być może najważniejszy film tej dekady.