Al primo soffio di vento – zapomniane arcydzieło

Świat ruchem jednostajnie przyspieszonym nieprzerwanie zmierza w stronę komercjalizacji wszystkich aspektów naszego życia. Wielkie sieci korporacyjne zalewają nas ze wszystkich stron w kierunku orwellowskiej racji przejęcia świadomości ludzi sprowadzonych do koszmarnego pojęcia „konsument”. Wyrażając swój sprzeciw wobec despotyzmu pieniądza postanowiłem stworzyć cykl poświęcony arcydziełom X muzy (a może w przyszłości i nie tylko?), które skryły się gdzieś w archiwach zero-jedynkowej biblioteki Sieci. Dzieła te nie zdobyły należnej im uwagi i godne są poświęcenia im choćby tych kilkuset słów, a przede wszystkim odkopania ich z głębi wyspy zapomnienia. Moim marzeniem i zarazem celem tego cyklu jest zainspirowanie Was, czytelników uważnie oglądających, byście na moment wyskoczyli z karuzeli dolarowego znaku współczesności i wypłynęli na ocean sztuki ukojenia.

Długo zastanawiałem się nad najbardziej odpowiednim filmem, od którego powinienem rozpocząć ten cykl. Jakiś miesiąc temu odkryłem prawdziwego mistrza kina, o którym świat jakby zapomniał, dla którego świat jest czystym dobrem w biblijnym cudzie kreacji. Stwierdziłem wtedy, iż będzie to idealna okazja, by podzielić się z Wami tym objawieniem. Franco Piavoli jest autorem pięciu pełnometrażowych filmów, a z czterema z nich dane mi było obcować. Chciałbym się dzisiaj pochylić nad jego najdoskonalszym obrazie – „Al primo soffio di vento” (co w wolnym tłumaczeniu oznacza „Na pierwszy oddech wiatru”).

O czym właściwie jest ten film i dlaczego uważam go za rodzaj pewnego misterium? Najprościej rzecz ujmując to dzieło o szeroko pojętej samotności i próbie odnalezienia pierwiastka szczęścia w prostych czynnościach codzienności. Sierpniowy krystaliczny dzień, piękno krajobrazu Lombardii i rodzina do cna znudzona jednostajnością egzystencji. Posiłek będący symbolem wspólnego świętowania darów pracy nie cieszy, a jedynie sprowadza się do obowiązkowego rytuału zakorzenionego tak mocno w kulturze Włoch. Każdy z bohaterów na swój sposób poszukuje mistycznej tajemnicy dojścia do estetycznego pojednania duszy i ciała. Jeden z nich zerka w głąb melancholijnych fraz fortepianowego cyklu Gnossienne Erika Satie, drugi ucieka się do studiowania literackich słów mistrzów, jeszcze inny odpowiedzi szuka w ożywczym działaniu kontaktu z naturą. Każdy z bohaterów bada istotę drobinki radości w wyizolowanym mikroświecie pragnień. Piavoli, niczym francuscy impresjoniści, łapie chwile i daje ponieść się wirtuozerii ulotnej scenerii najtrudniej ukazywanego czasu – teraźniejszości. I być może niektórzy zarzucą jemu zbytnie rozkoszowanie się zastaną jednostką okresu, jednak dla mnie owe zastanie jest kluczową kwestią istnienia tych obrazów. Bo gdy świat wiruje w samonapędzającym się pędzie to gdzieś w spowolnieniu tempa odnaleźć możemy zaskakująco trafne analizy otaczającego nas krajobrazu.

„Al primo soffio di vento” jest wszystkim tym, co definiuje nam pojęcie medytacji. To rodzaj modlitwy o znalezieniu jedności w sferze zarówno ducha, jak i myśli. Samotność dzisiejszego środowiska nie musi stanowić o bycie. Ów byt możemy wydobyć za pomocą sztuki lub poprzez kontakt z naturą/drugim człowiekiem. Zachęcam Was z całego serca, żebyście pochylili się nad tą, z pozoru prostą, interpretacją schopenhauerowskiej wizji odosobnienia. Czasami trudne pytania posiadają bardzo proste odpowiedzi. Piavoli swoich argumentów szuka w ciągłym dążeniu do piękna pod każdą postacią. I tylko od nas zależy, czy pójdziemy wraz z nim do mitycznej krainy, w której estetyczne ujęcie jest jej największą wartością.

Start typing and press Enter to search