Wywiad z Susan Seidelman [16. American Film Festival]

„Czy darzysz sympatią postać graną przez Roberta De Niro w filmie „Wściekły byk”? Ja nie. Czy przepadasz za Ratso Rizzo, zagranym przez Dustina Hoffmana w „Nocnym kowboju”? Dla mnie bardziej interesujące było tworzenie niezwykłych i silnych kobiecych postaci. Jeśli ci się podobały, to świetnie, a jeżeli nie – to nic nie szkodzi. Chciałam, żeby przyciągały uwagę i były interesujące” – mówi nam Susan Seidelman, bohaterka jednej z retrospektyw 16. Tauron American Film Festival.

Jej debiut, „Smithereens”, był pierwszym niezależnym filmem amerykańskim walczącym o Złotą Palmę w Cannes. Wyreżyserowała też m.in. „Rozpaczliwie poszukując Susan” i kilka odcinków serialu „Seks w wielkim mieście”. Seidelman odwiedzi Wrocław, a w ramach masterclassu opowie o swoich doświadczeniach jako kobieta reżyserka tworząca w latach 80. i 90. – epoce zdominowanej przez twórców Nowego Hollywood.

16. Tauron American Film Festival odbędzie od 6 do 11 listopada 2025 roku w Kinie Nowe Horyzonty. Program festiwalu znajduje się TUTAJ.

Michał Hernes: W programie 16. American Film Festival jest m.in. retrospektywa twoich filmów. Czy zdarza ci się wracać do ich oglądania?

Susan Seidelman: Oglądam ponownie niektóre z nich, ale nie wszystkie. Wiele razy obejrzałam „Rozpaczliwie poszukując Susan”, „Smithereens” i „Diablicę”, a czasem wracam do „Mężczyzny idealnego”. Nie oglądam za to „Cookie”. W związku z tym, że niedawno opublikowałam swoje wspomnienia, to niektóre z moich filmów znów cieszą się zainteresowaniem. W książce opisałam moje przeżycia z czasów, gdy studiowałam w szkole filmowej w latach siedemdziesiątych, kiedy niewiele kobiet pracowało w tej branży. W skład mojej klasy na Uniwersytecie Nowojorskim wchodziło trzydzieści pięć osób, w tym trzydziestu mężczyzn i pięć kobiet. Z tamtych czasów pamiętam tylko jedną kobietę, która reżyserowała filmy w Hollywood – Elaine May. Nie znałam innych reżyserek filmowych, pracujących wówczas w systemie studyjnym.

Dlaczego zdecydowałaś się zostać reżyserką? 

Wynika to z tego, że lubiłam filmy, choć przed rozpoczęciem nauki w szkole filmowej nie nakręciłam ani jednego. Gdy uczyłam się kręcenia ujęć i montażu, po prostu to pokochałam. Zrealizowałam kilka krótkich metraży, które okazały się całkiem niezłe i dzięki temu nabrałam pewności siebie, że może jednak dam radę. Marzyło mi się, żeby nakręcić film studyjny i pojechać do Hollywood, ale nie było to moim planem. Jedno wynikało z drugiego i muszę przyznać, że zaskoczyło mnie, że mi się to udało. 

Mówiłaś, że zdecydowałaś się zostać reżyserką, bo lubisz filmy, ale czy podobało ci się, jak przedstawiano w nich kobiety?

Nie i właśnie dlatego chciałam zostać reżyserką. Lata siedemdziesiąte, gdy studiowałam, to była dekada mężczyzn – filmów o kumplach, takich jak Robert Redford i Paul Newman, albo o macho, których grali Al Pacino i Robert De Niro. Kobiety w tych produkcjach zazwyczaj wcielały się w ich dziewczyny lub żony, ale nigdy nie były tak interesujące jak mężczyźni. Dlatego postanowiłam, że jeśli nadarzy się możliwość, bym tworzyła własne filmy, to będę opowiadała o bardzo aktywnych bohaterkach, które napędzałyby fabułę.

Domyślam się, że znalezienie funduszów na takie produkcje nie było łatwe.

Mój pełnometrażowy debiut – „Smithereens” – miał bardzo mały budżet i nie zebrałam wszystkich potrzebnych na niego pieniędzy. Cały czas napotykaliśmy problemy i kręciliśmy go na raty. Po sfilmowaniu jednego fragmentu robiliśmy sobie przerwę w oczekiwaniu na to, aż uda nam się zebrać fundusze, by nakręcić kolejny. Przystępując do realizacji tego projektu, byłam bardzo naiwna. Myślałam, że będzie to łatwiejsze, skoro trwała moda na nowofalowe kino i znałam osoby, które kręciły filmy kamerami Super 8, mając budżet wynoszący około tysiąc dolarów. Przystąpiłam więc do pracy nad filmem, niespecjalnie się nad tym wszystkim zastanawiając. Dzięki temu wyszedł mi jednak bardzo spontaniczny film, który miał w sobie energię. Odnoszę wrażenie, że wynikało to z tego, że nakręciłam go za tak niewielkie pieniądze. Mówiąc szczerze, nie spodziewałam się, że ten mały, niezależny film zostanie zaproszony na Festiwal Filmowy w Cannes – to było dla mnie szokiem, ale także otworzyło przede mną wiele drzwi. To był punkt zwrotny w mojej karierze i od tej pory nie musiałam już walczyć o pieniądze. To producenci „Rozpaczliwie poszukując Susan” przesłali mi scenariusz tego filmu.

Jaka była geneza powstania „Smithereens”?

Napisałam scenariusz, a potem pracowałam nad nim z Ronem Nyswanerem, który studiował wówczas scenopisarstwo na Uniwersytecie Columbia i później stał się dość znanym scenarzystą. Napisał m.in. scenariusz do filmu Jonathana Demme’a pt. „Filadelfia” z Tomem Hanksem. 

Moja ekipa składała się z osób, które poznałam na studiach – po ich ukończeniu zdecydowaliśmy się wspólnie nakręcić ten film. Nikt z nas nie dostał za niego wynagrodzenia, po prostu biegaliśmy po mieście z kamerą 16 mm. Zwróć uwagę na otwierającą „Smithereens” scenę w metrze – nakręciliśmy ją o drugiej w nocy. Zeszliśmy do metra, licząc na to, że będzie tam pusto, wsiedliśmy do wagonu z kamerą ukrytą w małej torbie podróżnej, wyjęliśmy ją i sfilmowaliśmy kilka ujęć. Kiedy w metrze pojawiła się policja, wysiedliśmy z wagonu, poczekaliśmy na następny pociąg, wsiedliśmy do niego i kontynuowaliśmy filmowanie. Taki był w dużej mierze nas styl filmowania – polegał na uchwyceniu rzeczy w biegu. 

Czyli byliście otwarci na niespodzianki? 

Tak, to była część tego procesu twórczego. Po części wynikało to z mojej naiwności związanej z produkcją filmów, bo nigdy wcześniej nie nakręciłam filmu fabularnego, ale było także pochodną sytuacji panującej w Nowym Jorku pod koniec lat siedemdziesiątych i na początku lat osiemdziesiątych, kiedy to miało miejsce bardzo interesujące zjawisko. Wśród wielu młodych ludzi istniała ścisła współpraca między artystycznymi scenami – performatywną, punkową i muzyczną. Mniej więcej w tym czasie popularne stało się tworzenie graffiti. Był to bardzo ekscytujący czas dla kreatywnych osób – czuło się to w powietrzu. Nie potrzebowaliśmy do tego pieniędzy, bo opłaty za czynsz były niskie. Chociaż Nowy Jork się rozpadał – budynki były zabite deskami, wszędzie znajdowało się pełno graffiti i miasto brzydko pachniało – to wyczuwało się w nim energię sprawiającą, że czułaś, że możesz wszystko i nie musisz być profesjonalistką. Żeby nakręcić film lub grać w zespole muzycznym, wystarczyło mieć w sobie pasję. Nie miało znaczenia, czy naprawdę umiesz dobrze grać na gitarze lub innym instrumencie. To nie było ważne, liczyła się twórcza energia. 

Muszę przyznać, że podoba mi się energia „Smithereens” i głównej bohaterki tej produkcji.

Susan Berman nigdy wcześniej nie grała w filmach. Myślę, że na ten film ogromny wpływ miało to, że wszyscy byliśmy nowicjuszami i młodymi ludźmi. Nie znaliśmy zasad, więc mogliśmy stworzyć własne. Co ciekawe, „Rozpaczliwie poszukując Susan” powstał powstał około trzy lata później, kiedy miasto zaczęło się zmieniać. Wciąż było modne i surowe, ale rozpoczynał się w nim proces gentryfikacji. Choć kręciliśmy film studyjny z dużo większym budżetem i profesjonalnymi aktorkami oraz aktorami, to chciałam zachować w nim trochę atmosfery tego miejsca. Zależało mi wówczas, żeby wyszło z tego połączenie pokręconej hollywoodzkiej komedii screw-ball i energii niezależnego filmu o Nowym Jorku. 

To wyszło znakomicie, ale mówiąc szczerze nie przychodzi mi łatwo polubienie bohaterek twoich filmów.

Nie obchodziło mnie, czy je lubisz. Czy darzysz sympatią postać graną przez Roberta De Niro w filmie „Wściekły byk”? Ja nie. Czy przepadasz za Ratso Rizzo, zagranym przez Dustina Hoffmana w „Nocnym kowboju”? Dla mnie bardziej interesujące było tworzenie niezwykłych i silnych kobiecych postaci. Jeśli ci się podobały, to świetnie, a jeżeli nie – to nic nie szkodzi. Chciałam, żeby przyciągały uwagę i były interesujące. 

Moim zdaniem naprawdę przyciągają uwagę. A jaka była różnica w pracy nad twoim pierwszym a drugim filmem? Czy przy „Rozpaczliwie poszukując Susan” miałaś twórczą swobodę?

Zaskoczyło mnie, jak wiele miałam przy nim swobody. Nie ukrywam, że trochę stresowałam się na myśl o przejściu od kręcenia niezależnego filmu do pracy nad produkcją finansowaną przez studio. Koszt realizacji „Smithereens” wyniósł 40 000 dolarów, a „Rozpaczliwie poszukując Susan” kosztował 5 milionów dolarów i został zrealizowany przez osoby należące do związków zawodowych. Co prawda dla studia filmowego to nie była ogromna suma, ale dla mnie – jak najbardziej. Obawiałam się, że szefowie wytwórni będą mi zaglądać przez ramię i kwestionować moje decyzje, ale na szczęście Orion Pictures, czyli studio, które wyprodukowało ten film, nie robiło mi problemów. Kiedy zatwierdzili scenariusz i obsadę, to pozostawili mi pozostałe decyzje. Oni stacjonowali w Los Angeles, a ja kręciłam ten film w Nowym Jorku. Kilka razy ktoś z kierownictwa odwiedził plan i został na jeden dzień, ale potem wyjeżdżał. 

Dobrą rzeczą i czymś niezwykłym było to, że „Rozpaczliwie poszukując Susan” to jeden z pierwszych filmów, w którym główne role zagrały dwie kobiety, a przy jego realizacji pracowały reżyserka, scenarzystka i dwie producentki. Do tego szefowa studia, która dała nam zielone światło, także była kobietą. W tamtych czasach to było coś niespotykanego. Nawet dzisiaj jest to dość rzadkie. W związku z tym, że producentki tego filmu nigdy wcześniej nie pracowały nad filmem, okazało się, że byłam w tym gronie jedyną osobą z doświadczeniem. Dlatego dały mi swobodę twórczą i mogłam wybrać osoby, z którymi chciałam go realizować. Wybrałam więc Eda Lachmana, który jest świetnym operatorem, ale wtedy nie miał jeszcze na koncie żadnego hollywoodzkiego filmu. Myślę, że duże znaczenie miało to, że był to mój pierwszy film studyjny, pierwszy film producentek i scenarzystki oraz pierwsza produkcja Eda. Nie staraliśmy się trzymać się jakiejś formuły. Chcieliśmy stworzyć nasz film, realizując go na własnych zasadach. 

Nie chciałaś pracować z kobietą-autorką zdjęć?

Zaczęliśmy go kręcić w 1984 roku. Nie przypominam sobie żadnej kobiety na stanowisku operatora kamery, która byłaby wówczas dostępna. Przynajmniej ja nikogo takiego nie znałam, choć słyszałam, że w dawnych czasach w Hollywood były dwie takie osoby. Nie ograniczałam się jednak tylko do szukania kobiet.

Jak odpowiedziałabyś na zarzuty, że skoro operatorem filmu jest mężczyzna, to kamera przyjmuje męski punkt widzenia? 

To mój punkt widzenia, ale uchwycony, sfilmowany i oświetlony przez Eda, którego uwielbiam. Przed rozpoczęciem zdjęć długo rozmawiałam z nim o tym, jak ten film na wyglądać i jak nadać mu wyjątkowy charakter. Pomysł polegał na stworzeniu dwóch światów, które się od siebie różnią – jeden z nich to uniwersum Rosanny Arquette, a drugi – Madonny. W drugim z tych światów widzimy zniszczone uliczki i rozpadające się miało, które zostało oświetlone tak, że wygląda nieco magicznie. Ed był pionierem tego rodzaju magicznego, hiperrealistycznego oświetlenia. Po premierze „Rozpaczliwie poszukując Susan”, zaczęto stosować podobne techniki przy kręceniu rockowych teledysków, realizowanych dla MTV. 

Jak pracowało ci się z Madonną? 

Bardzo łatwo, bo nie była wtedy sławna. Gdy rozpoczęliśmy kręcenie tego filmu, miała za sobą dwa teledyski i choć znano ją w Nowym Jorku, to warto pamiętać, że MTV dopiero raczkowało, a Madonna nie grała wcześniej w filmach. W jednej ze scen idzie ulicą, nosi białe rękawiczki i zajada Cheetosy. Nikt nie zwrócił na nią uwagi, przechodnie nie wiedzieli, kim ona jest. Końcówka zdjęć do filmu zbiegła się w czasie z premierą płyty „Like a Virgin” i kariera Madonny nabrała tempa. Musieliśmy powstrzymywać tłumy i nagle okazało się, że ona musi mieć ochroniarzy. Nigdy wcześniej ani później nie widziałem tak błyskawicznej kariery. Choć Rosanna Arquette jest w „Rozpaczliwie poszukując Susan” wspaniała, to w mediach i reklamach nazywano tę produkcję filmem Madonny. Nie jestem pewna, czy jakakolwiek aktorka przyczyniłaby się do równie wielkiego zainteresowania tą produkcją. W castingu do tej roli brały udział aktorki, które potem stały się sławne: Melanie Griffith, Ellen Barkin, Jennifer Jason Leigh i Jamie Lee Curtis. Lubiłam je, ale w postawie i pewności Madonny było coś, co pasowało mi do roli Susan. Kamera ją lubiła, a Madonna wiedziała, jak z nią flirtować. Chciałam uchwycić to na taśmie filmowej.

A ile jest z ciebie w Susan? Czy jako nastolatka także marzyłaś o tym, by być kimś innym?

Och, tak. Wychowałam się w małej, bardzo ładnej, ale nudnej dzielnicy na przedmieściach Filadelfii. Jedną z rzeczy, które uwielbiałam w oglądaniu filmów była możliwość ucieczki i stania się kimś innym. W filmach i w moich marzeniach mogłam odwiedzać inne miejsca i przebywać wśród różnego rodzaju ludzi. Jednym z powodów, dla których opuściłam przedmieścia Filadelfii i przeniosłam się do Nowego Jorku, była chęć podjęcia nauki w szkole filmowej, ale tak naprawdę chciałam po prostu mieszkać w mieście. Szkoła filmowa była dla mnie swego rodzaju pretekstem, aby się tam dostać.

Opowiedziałaś o tym w „Confessions of a Suburban Girl”.

To moje rodzinne miasto – wyglądało tak, jak pokazałam je w tym filmie i wywarło duży wpływ na wiele nakręconych przeze mnie filmów, których bohaterki mają pomysł na nową wersję siebie, odkrywają siebie na nowo. Dorastałam w latach sześćdziesiątych, które kojarzą się ludziom z kontrkulturą i hipisami, ale próżno było ich szukać w miejscu mojego urodzenia. To miasto było bardzo konformistyczne i jednolite. Wszyscy w mojej okolicy wyglądali tak samo. Wszyscy ojcowie wykonywali tę samą pracę. Wszystkie matki były gospodyniami domowymi. Obawiałam się, że skończę podobnie, chociaż tego nie chciałam. Marzyło mi się inne życie. Zmotywowało mnie to do tego, żeby przeprowadzić się do Nowego Jorku i zacząć kręcić filmy.

Chciałaś przeżywać w swoim życiu przygody?

Tak, chciałam stać się lepszą i bardziej niezależną wersją samej siebie. „Rozpaczliwie poszukując Susan” ma już 40 lat i jest kapsułą czasu przedstawiającą Nowy Jork lat 80. Zastanawiałam się, czy ta produkcja mogłaby wzbudzić zainteresowanie u współczesnej młodzieży, nie tylko dziewczyn. Myślę, że temat zmiany, odkrywania siebie na nowo jest ważny, ponadczasowy i uniwersalny.

W „Confessions of a Suburban Girl” mówisz, że w młodośclubiłaś złe dziewczyny z filmów klasy B. Co cię w nich pociągało?

Były bardziej ekscytujące niż grzeczne dziewczyny. Mogły przeżywać przygody i nawet jeśli kończyły w więzieniu lub ginęły, to przynajmniej przejmowały kontrolę nad swoim życiem. Niegrzeczne dziewczyny w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych miały tylko dwie alternatywy – śmierć lub więzienie. Były paniami własnego życia, a ja też chciałam mieć życie pełne przygód. 

Podobne marzenie ma bohaterka filmuDiablica” z Roseanne Barr i Meryl Streep.

Bardzo ważne było dla mnie, żeby główne role zagrały w nim dwie aktorki, które całkowicie się od siebie różnią. Podobał mi się pomysł, że nie tylko wyglądały zupełnie inaczej, ale w prawdziwym życiu jedna z nich była wielką gwiazdą telewizji i osobą o dużych rozmiarach. Lubię autentyzm w filmach, nie chciałam więc obsadzić pięknej aktorki w roli gospodyni domowej i ubierać jej w pogrubiający kostium lub nakładać na nią dużo makijażu. Chciałam kogoś autentycznego. Roseanne musiała być bardzo twarda, aby osiągnąć sławę w telewizji, ponieważ seriale komediowe i branża telewizyjna były wówczas zdominowane i zarządzane przez mężczyzn. Ta aktorka musiała wykazać się determinacją, a w tym filmie zagrała typową gospodynię domową ze Środkowego Zachodu, która miała gromadkę dzieci. Uwielbiam ją za to.
Z drugiej strony Meryl jest klasyczną i prestiżową aktorką, która już wtedy miała na koncie wiele poważnych ról, a także Oscary i oscarowe nominacje. Praca z nią przyniosła mi wielką frajdę, ponieważ to była jej pierwsza komedia. Granie w komediach nie należy do łatwych – ważne jest wyczucie czasu i potrzeba do tego wielkiego talentu, a Meryl go ma. Byłam podekscytowana, że przyjęła tę rolę. A potem zagrała w wielu innych komediach. 

Jaka jest różnica między byciem reżyserką teraz a kiedy zaczynałaś?

Cóż, sytuacja bardzo się zmieniła, ponieważ branża filmowa przeszła ogromną transformację. Kiedyś rządziły nią studia filmowe, które produkowały znacznie więcej filmów o zróżnicowanym budżecie – zarówno nisko i średnio-budżetowych jak i duże filmy naszpikowane akcją lub z efektami specjalnymi. Obecnie studia już tego nie robią – powstaje znacznie mniej filmów. Wiele z nich to sequele lub prequele znanych hitów. Branża skupia się głównie na streamingu. Kiedy studiowałam w szkole filmowej, telewizja nie była miejscem, w którym chciało się pracować, jeśli marzyło ci się zostanie kreatywną reżyserką. Diametralnie się to zmieniło. System studyjny jest obecnie zarządzany przez firmy takie jak Netflix, Amazon, Hulu i Apple. Nie wiem, kim są osoby, które nimi sterują. Co by nie mówić o systemie studyjnym w dawnym Hollywood, to ci ludzie byli oddani tworzeniu filmów. Niektórzy mieli dobry gust, inni kiepski, ale wszyscy kochali kino. Nie wiem, jak to wygląda dzisiaj, bo nie za bardzo się orientuję, kto jest u władzy w tych koncernach. 

Mimo to zdecydowałaś się reżyserować seriale.

Pracowałam dla HBO i Showtime pod koniec lat dziewięćdziesiątych, kiedy przemysł telewizyjny dopiero zaczynał być interesujący. Wcześniej telewizja była bardzo schematyczna i nie miała żadnego stylu. Służyła do tego, by sprzedawać reklamy i nie przekraczała granic. Potem pojawiło się HBO, które zaczęło przesuwać granice i pokazywać odważne rzeczy, ale żeby je obejrzeć, trzeba było zapłacić. Dzięki temu powstały bardziej odważne seriale. Moim zdaniem dwa najbardziej przełomowe serialowe produkcje z tego okresu to „Seks w wielkim mieście” i „Rodzina Soprano”. Okazało się, że są widzowie gotowi zapłacić za oglądanie bardziej ryzykownych i ambitniejszych seriali.

Na koniec chciałbym cię zapytać, dlaczego napisałaś książkę, a nie wyreżyserowałaś serial albo film?

Napisałam ją w czasie pandemii, kiedy to na trzy lata utknęłam w domu. Przeczytałam w tym czasie wiele opinii dziennikarzy i krytyków, którzy wypowiadali się na temat moich filmów – recenzowali je i interpretowali. Pomyślałam sobie, że skoro zbliżam się do siedemdziesiątki, to mam pewien dystans do młodej kobiety, która ponad czterdzieści lat temu rzuciła wszystko i zaczęła desperacko szukać Susan. Doszłam do wniosku, że nadszedł czas, bym opowiedziała o tym, dlaczego chciałam kręcić te filmy. Zwłaszcza, że okazały się być lepsze, niż spodziewałam się, że będą. Niektórymi z nich jestem rozczarowana – wynika to z mojego autokrytycyzmu lub z tego, jak są postrzegane przez innych. Potrafię spojrzeć na mój film i powiedzieć: „szkoda, że nie zrealizowałam go lepiej”. Nie ukrywam, że jestem ciekawa, jak polska publiczność odbierze „Rozpaczliwie poszukując Susan” – ten film w dużej mierze opowiada o Nowym Jorku w określonym czasie i miejscu. Bardzo mnie ciekawi, jak zostanie odebrany w Polsce, jak widzowie zareagują na jego humor i dziwaczne elementy. Jeśli polska publiczność zwróci uwagę na te same rzeczy co amerykańska i zaśmieje się w tych samych momentach, będzie to dla mnie niesamowite.

Rozmawiał: Michał Hernes

Start typing and press Enter to search