Kto śpiewa, dwa razy się modli.
Słowa św. Augustyna zdają się idealnie podsumowywać czym jest „The Testament of Ann Lee”. Nowe dzieło Mony Fastvold to obraz ryzykujący praktycznie w każdym aspekcie – mamy tu nakręcone na taśmie 70 mm i przy użyciu naturalnego oświetlenia kino kostiumowe (skojarzenia do Barry’ego Lyndona Kubricka nasuwają się same), które jednocześnie jest musicalem, a to wszystko podane w klimacie ludowej przypowieści. Nic dziwnego, że ludzie tłumnie wychodzili z pierwszego pokazu odbijając się od oryginalnej, rozśpiewanej wizji norweskiej reżyserki. Sztuka, która nie dzieli jest sztuką nudną? Być może.
Historia życia Ann Lee podzielona jest na kilka rozdziałów – pierwszy rozgrywa się w Manchesterze, a następne w świeżo powstających Stanach Zjednoczonych. Tytułowa bohaterka (w głównej roli Amanda Seyfried) to założycielka grupy religijnej szejkersów wyznającej, iż to ona jest żeńską manifestacją Boga (męską był Jezus Chrystus). Jej wierni muszą przestrzegać całkowitego celibatu, a rodzenie dzieci jest zakazane, a wręcz uznane za nieczyste. Dozwolone natomiast jest adoptowanie sierot i właśnie w tym Ann Lee upatrywała swoją ewangeliczną misję. Czy z takiego dziwnego materiału o tak kontrowersyjnej protagonistce udało się nakręcić coś dobrego? Moim zdaniem nawet więcej niż dobrego!
Obraz Fastvold już od pierwszej musicalowej sekwencji spowodował u mnie ciarki ekscytacji – czułem, iż mam do czynienia ze spełnionym artystycznym projektem, który z pewnością podzieli mniej doświadczoną publikę. Piosenki (autorstwa kompozytora „The Brutalist”) stylizowane są na muzykę ludową, a choreografia przywodzi na myśl rytualne tańce. Reżyserka w sposób kreatywny korzysta z musicalowej konwencji podkreślając narastający obłęd swojej bohaterki.
„The Testament of Ann Lee” z pewnością zagości na mojej topce roku – ten film to prawdziwe kinowe doświadczenie i potwierdzenie, że kto nie ryzykuje ten nie pije szampana.