Dwa spojrzenia na Jedną bitwę po drugiej

Nie ukrywam – czekałem na Jedną bitwę po drugiej. Paul Thomas Anderson to dla mnie jeden z trzech reżyserów, którzy zawsze dowożą najwyższej jakości kino. W końcu to twórca Aż poleje się krew – w moim odczuciu najlepszego filmu XXI wieku – i Magnolii, czyli arcydzieła schyłku poprzedniego milenium. Tym większe było moje zaskoczenie, że najnowszy film Andersona okazał się sporym rozczarowaniem.

Po raz pierwszy miałem wrażenie, że jego dzieło nie spełniło oczekiwań. Fabuła wydała mi się ani szczególnie oryginalna, ani porywająca. Były dłużyzny, momenty, w których całość siadała. Intryga mnie nie kupiła, zabrakło też tego charakterystycznego błysku – czy to humoru, czy ironicznej zabawy, którą Anderson potrafił brawurowo wpleść chociażby w Inherent Vice. Tutaj śmiechu prawie nie ma, a ja czekałem na sceny, które rozluźnią atmosferę i dadzą frajdę.

Aktorsko jest solidnie. DiCaprio gra dobrze, choć ta rola to taka wersja light tego, co zagrał kilka lat temu u Tarantino. Sean Penn wypada najlepiej – ekscentryczny, dziwny, trochę jak pół człowiek, pół maszyna. To punkt, który faktycznie świeci. Młoda Chase Infinity wnosi świeżość, ale całości mimo wszystko brakuje polotu.

Oczywiście, formalnie film stoi na wysoki poziomie – zdjęcia, muzyka Jonny’ego Greenwooda – wszystko jak trzeba. Ale ostatecznie zostałem z pytaniem: czy to naprawdę miało być tylko o tym? Nic nowego nie zostało powiedziane, brakło ciekawej parareli, czy nietuzinkowego spojrzenia na współczesną Amerykę. No i zakończenie to jednak takie “Family guy” w hollywoodzkim stylu.

I tak – choć recenzje chwalą, a hype był ogromny – dla mnie “Jedna bitwa po drugiej” to chyba najsłabszy film w dorobku Andersona. Po raz pierwszy wyszedłem z jego seansu z poczuciem rozczarowania.

UWAGA, polemika!

Parę dni temu Dominik opublikował swoją recenzję „Jednej bitwy po drugiej” Paula Thomasa Andersona, w której punktował swoje wątpliwości odnośnie najnowszego dzieła amerykańskiego twórcy. Odbijając piłeczkę na drugą stronę kortu chciałbym przedstawić zdanie zgoła odmienne, bo dla mnie osobiście to nie tylko najlepszy amerykański film tego sezonu, ale prawdopodobnie też ten najważniejszy.

PTA połączył ze sobą kilka ryzykownych elementów tworząc trafną analizę współczesnej Ameryki, albo szerzej, chwytając zeitgeist chaotyczności świata (coś podobnego próbował niestety z miernym skutkiem Ari Aster w „Eddingtonie”).

Pierwszą składową jest proza Thomasa Pynchona, na której reżyser zbudował trzon historii. „Vineland” wydawało się książką wręcz niemożliwą do filmowej adaptacji, a mimo to Andersonowi udało się utkać z niej ciąg narracyjny wrzucając ją w kontekst współczesności. To co nie do końca zagrało mi w „Wadzie ukrytej” (także na podstawie Pynchona) tutaj znalazło swoje uzasadnienie w szerszym spojrzeniu na nastroje społeczne ery MAGA.

Drugim elementem, który przyczynił się do tak świetnego przyjęcia jest niewątpliwie humor, który cudownie puentuje absurdy otaczającej nas rzeczywistości. Trochę ciężko mi zrozumieć zarzut o braku lekkości (chociażby scena rozmowy telefonicznej czy cały wątek postaci granej przez Benicio del Toro).

Trzecim, a zarazem najważniejszym dla mnie pierwiastkiem, który wyniósł ten film w moich oczach ponad wszystkie inne jest czułe przeprowadzenie motywu relacji ojciec-córka. Poziomem wrażliwości skojarzył mi się z dziełami japońskiego mistrza Hirokazu Koreedy, a przede wszystkim z „Jak ojciec i syn”, w którym podobnie wybrzmiewa podejmowana w nim problematyka. Nie spodziewałem się, że w filmie pełnym akcji, pościgów czy strzelanin najważniejszym puzzlem będzie przedstawienie rodzicielskiej miłości pokonującej wszelkie przeciwności losu. Chyba właśnie dzięki temu tak mocno trafił do mnie ten szalony, ale w gruncie rzeczy życiowy portret rodziny.

O realizacji i aktorstwie chyba nie trzeba wspominać – wszystko tutaj stoi na najwyższym poziomie. A sekwencja pościgu z „falami oceanu” już przeszła do kanonu amerykańskiego kina. Paul Thomas Anderson prawdopodobnie może już szykować swoje oscarowe przemówienia – ten sezon musi należeć do niego.

Viva la revolución! Viva la Cinema!

Start typing and press Enter to search