Dzisiaj wyjątkowe i specjalne wydanie „Co by tu obejrzeć?”. Myśleliśmy o osobnym artykule o Hoffmanie, ale wpadliśmy na pomysł by uhonorować go tutaj poprzez wskazanie po jednej jego ulubionej roli. Kilka dni temu bowiem Philip Seymour Hoffman osierocił trójkę swoich dzieci oraz miliony fanów na całym świecie. To duży cios dla współczesnego kina. Hoffman bezsprzecznie należał do ścisłej czołówki najbardziej utalentowanych i niepowtarzalnych aktorów swojego pokolenia. Zagrał w ponad 50 filmach. Ulubieniec Paula Thomasa Andersona, u którego zagrał we wszystkich filmach z wyjątkiem „Aż poleje się krew”. Miał wielkie plany, nie tylko filmowe. Grał na Broadwayu, reżyserował sztuki teatralne. Nie wspominając o Oscarze na koncie i całym worku innych nagród. Artystyczne zdywersyfikowanie PHS było nie do oszacowania. Posiadł bowiem tę najrzadszą dla aktora umiejętność – potrafił zaskakiwać. Miał jednak jedną słabość. Był silnie uzależniony od heroiny i alkoholu. Nie jest tajemnicą, że wielu czołowych aktorów walczy z różnymi formami uzależnienia. Presja środowiska i ciężar gatunkowy operowania na tak wysokich rejestrach niektórych doprowadza właśnie do tego, co się wydarzyło w zeszłą niedzielę w mieszkaniu Hoffmana na Manhattanie. Policja znalazła w jego mieszkaniu ponad 50 działek heroiny. Wszystko ma niestety swoją cenę. Szkoda, że tym razem tak wysoką.
Samołyk: Lancaster Dodd w „Mistrzu” reż. Paul Thomas Anderson
Ciężko pisać o filmie, który zrobił twój ulubiony reżyser. Jeszcze trudniej jest wtedy gdy ten film uwielbiasz. Masz nóż pod gardłem gdy grają tam jedni z twoich ulubionych aktorów. Gardło jest rozszarpane, gdy ci aktorzy grają w nim swoje role życia. Kto był lepszy? Genialny, wielki i charyzmatyczny Philip Seymour Hoffman czy zwierzęcy, neurotyczny i hipnotyzujący Joaquin Phoenix? To spór porównywalny do tego między papierosami Lucky Strike i Marlboro czy Lou Reed’em a Davidem Bowie. Spór idiotyczny. Kunszt PHS lśni w „Mistrzu”w najpełniejszej okazałości, a tytuł tego filmu to nie przypadek. To z pewnością kino niełatwe i wymagające, ale jednocześnie wielkie i piękne. Takie filmy jak ten wiercą głęboko w głowie przez kilka tygodni, a zapamiętuje się je na zawsze. To takie wydarzenie jak ślub, narodziny dziecka czy pierwsze LSD.
Sobolewski: Dan Mahowny w „Hazardziście” reż. Richard Kwietniowski
To absolutnie przełomowa rola dla kariery Hoffmana. Dotychczas zawsze obsadzany na drugich planach, tutaj po raz pierwszy dostaje do poniesienia na swoich niedźwiedzich barkach cały film. Jest to przejmujące i oparte na faktach one-man-story, niczym nie wyróżniającego się pracownika bankowego który, wynosząc miliony dolarów swoich klientów na grę w ruletkę w kasynach, daje upust swoim dewiacjom. Patrzymy tu na mistrzowskie studium psychologiczne uzależnienia. Wysoce zniuansowana rola, wirtuozersko balansująca na cienkiej granicy poczytalności i szaleństwa. Po tej kreacji, Hoffman wszedł do aktorskiej pierwszej klasy, w której niespodziewanie i boleśnie zakończył swój sezon kilka dni temu.
Stasierski: Art Howe w „Moneyball” reż. Bennett Miller
Zastanawialiście się czyją najlepszą rolę wybrać trudniej: Philipa Seymoura Hoffmana, Meryl Streep czy Morgana Freemana? Odpowiadam – każde z tych zadań jest równie karkołomne, żeby nie powiedzieć niewykonalne. Z tak wielkimi osobowościami mamy do czynienia. Hoffman, aktor o aparycji która nigdy nie pozwoliłaby mu grać amantów, był artystą potrafiącym z małej rzeczy zrobić perłę. Najlepszym przykładem niech będzie „Moneyball”. Dlaczego akurat ten film? Bo to wybitne kino gatunkowe, w którym Hoffman pokazał jak nigdy wcześniej i później, że „less is more”. Mała, ale niesamowicie znacząca, rola twardogłowego trenera, który nie rozumie metod nowego menadżera klubu, to mistrzostwo minimalizmu, subtelnej charyzmy, której eksplozja nie pozostawia wątpliwości, kto rządzi na ekranie. Hoffman nigdy na ekranie przewodnictwa nie oddawał, co w „Moneyball” widać jak na dłoni.