Jakbym powiedział, że nie czekałem na Transcendencję to bym skłamał. Czekałem jak cholera. Gdy nadworny operator Christophera Nolana po zakończeniu zdjęć do finałowej części Batmana powiedział, że odchodzi by spróbować swoich sił jako reżyser, wszyscy byli zaskoczeni. Gdy się jeszcze okazało, że będzie to film science-fiction o rozwoju sztucznej inteligencji, a na ekranie zobaczymy m.in.: Johnny’ego Deppa czy Morgana Freemana, to już zdecydowanie zrobiło się ciekawie. Proszę Państwa, ten operator to Wally Pfister, a jego debiutanckim strzałem reżyserskim jest właśnie Transcendencja. Czy Pfister miał wystarczająco dobry wzrok i pewną rękę?
Punktem wyjścia dla Transcendencji jest próba zakreślenia postępującego na naszych oczach rozwoju sztucznej inteligencji na horyzoncie najbliższych lat w kontekście przełomu w konstruowaniu komputerów opartych o architekturę procesorów kwantowych (tak, takie komputery już podobno istnieją). Proces ten jest natomiast przyczynkiem do postawienia trudnego pytania – dokąd nas zaprowadzi ta komputerowa (r)ewolucja? Czy obudzimy się pewnego dnia podporządkowani sieci Skynet (Terminator), czy może uda się nam utrzymać wodze w rękach i komputery będą bliższe wizji Isaaca Assimova i jego 3 prawom robotyki służącej ludzkości? Transcendencja stawia wiele podobnych pytań, na żadne jednak nie odpowiadając. Przez film przebija teza, że stawiane pytania są często ważniejsze od oczekiwanych odpowiedzi. Brzmi ciekawie? Prawdopodobnie tak, ale nie tym wydaniu. Transcendencja to film katastroficznie słaby. Aż ciężko uwierzyć, że między takim materiałem wyjściowym a ostatecznym rezultatem może istnieć tak wielka przepaść. Film zawodzi niemalże w każdy możliwy sposób. Debiutancki scenariusz Jacka Paglena pozostawia bardzo wiele do życzenia. Wygląda on jak plan pracy maturalnej trójkowego ucznia. Niby widać starania, ale skończyło się na pokreślonych kartkach. Od pierwszej do ostatniej sceny widać się, że ciężko było mu się zdecydować, o czym tak naprawdę ma być ten film. Czy zamysłem było chłodne jak serwerownie Pentagonu sci-fi, czy może ciężko wytłumaczalne love story z zaawansowaną elektroniką w tle? Scenariusz ma więcej dziur niż stare skarpetki. Co jak co, ale jednak od filmu traktującego o zaawansowanej technologii komputerowej oczekiwałem jakiejkolwiek matematycznej logiki i precyzji. Pozostałem natomiast z ciężkimi do wytłumaczenia konceptami scenariuszowymi takimi jak: electro-zombie, electro-kurz czy electro-natura. Co już jednak najbardziej dziwi, to warstwa techniczna filmu. Wally Pfister to bez wątpienia jeden z najlepszych operatorów na świecie. Jak ktoś widział (a ktoś nie widział?) Incepcję czy jakikolwiek film Nolana to chyba wie, co mam na myśli. Co natomiast możemy zobaczyć w Transcendencji? Pokaz indolencji (to powinno pójść na plakat). Zdjęcia są więcej niż przeciętne (sic!), muzyki w pierwszej połowie filmu praktycznie nie słychać, a efekty specjalne nie robią żadnego wrażenia. Ten film przynajmniej tutaj mógł zapunktować. I nawet tutaj się nie udało! Niestety angaż Johnny’ego Deppa oraz innych gwiazd nie wyszedł filmowi na dobre. Ten pierwszy stara się zanudzić widza na śmierć, a cała reszta niepotrzebnie odwraca uwagę swoją rozpoznawalnością. Pfisterowi wpadło coś w oko, ręka zadrżała i finalnie swój debiutancki strzał oddał w nicość. Transcendencja padła ofiara dobrego hakera. Wgrany wirus wyniszczył kod źródłowy, pozostawiając strzępy bylejakości.
A może to wszystko to zgrywa i puszczenie oczka do widza, że niektórzy mimo posiadania prawdziwej (ludzkiej) inteligencji nie powinni reżyserować filmów? Że warto oddać ten proces w ręce sztucznej inteligencji? Ot, taka prowokacja? Nie zdziwicie się jednak, jak po wyjściu z kina zostanie Wam na twarzy smutny wyraz twarzy Johnny’ego Deppa. Bo owszem, widz doświadcza uczucia transcendencji – ale z bolesną i wszechogarniającą miernotą.