Steven Spielberg jest jednym z moich ulubionych reżyserów. Przyznaję się do tego bez bicia. Na początku oddałem się bez reszty jego marzeniu dzieciństwa o radowaniu widza przygodą i zabawą, jak np. w przypadku serii o Indianie Jonesie. Później dorastałem z nim emocjonalnie w ramach „Koloru purpury” czy „Listy Schindlera”. Ostatnio zaś chodziłem zirytowany po nieszczególnej „Wojnie światów” i tylko niezłej czwartek odsłonie historii dr Jonesa. Na szczęście wszem i wobec oświadczam, że stary, acz wciąż dziecinny (w dobrym tego słowa znaczeniu) Spielberg powrócił „Przygodami Tintina”.
Jasne, że nie jest to film, który zagości w kanonie Spielberga. Jest to jednak wreszcie ten standard opowiadania historii, do którego jesteśmy przyzwyczajeni. Fabuła filmu jest dość prosta – Tintin, wzięty reporter i podróżnik kupuje na pchlim targu model statku. Jak się okaże później nie jest to jednak zwykły model, a jeden z trzech pozostających na świecie duplikatów słynnego Jednorożca – statku na którym walczył legendarny sir Franciszek Baryłka. Może on doprowadzić Tintina do ukryte skarbu. Jednak na drodze stanie niejaki Szkarłatny Rackham vel Sacharyna. Jedyną osobą, która może pomóc Tintinowi jest potomek sir Francisza – zapijaczony kapitan Archibald.
Brzmi trochę jak kolejna historia Indiany Jonesa nieprawdaż? Tutaj też mamy ukryty skarb, czarny charakter i protagonistę żądnego przygód. Widać stąd, że Spielberg był idealnym kandydatem do przeniesienia na ekran komiksu Herge. Pozostało więc dobrze dobrać obsadę do dubbingu i ze znaną sobie brawurą poprowadzić historię. Udało się to Spielbergowi z bardzo dobrym, momentami wręcz znakomitym skutkiem. Mamy więc w „Tintinie” kilka naprawdę imponująco nakręconych, pomysłowych i chwilami przezabawnych scen dynamicznych. Nie jest to jednak jedyny walor tego filmu. Największym są bohaterowie w imponujących interpretacjach aktorskich. Tintin nie jest klasyczną jak na Spielberga postacią, bo brak mu trochę charyzmy. Znakomicie ludzkich cech dodaje mu jednak Jamie Bell. Najciekawsi są jednak główni rywale – Rackham i Baryłka. Tego pierwszego brawurowo portetuje Daniel Craig. Drugiemu głosu dodał zaś mistrz w fachu Andy Serkis. Kapitan Baryłka w jego interpretacji to postać kapitalnie złożona – dobroduszny, odważny żeglarz, który jednak nie może się oprzeć nałogowi i przez to często wpada w furię. Animacja w „Tintinie” nie jest czymś co widzieliśmy w kinie kiedykolwiek. Widać w niej tę dziwną, mocno karykaturalną kreskę Herge. Niemniej wizualnie, między innymi dzięki znakomitej pracy Janusza Kamińskiego, film wygląda imponująco, a kolorytu dodaje mu świetna jak zawsze muzyka Johna Williamsa.
Mam nadzieje, że „Tintinem” Spielberg wrócił na dobre tory swojej kariery. Jest to znakomita animacja, a jej zakończenie (nieco przydługie i sztucznie narzucone – najsłabszy aspekt filmu) pozwala sądzić, że nie ostatnia w serii. Oby kolejna była równie dobra!