Znasz to uczucie, gdy oglądając po latach jeden z ulubionych filmów z dzieciństwa, myślisz sobie: Jesssus, to nie może być ten sam film? Ja znam i nie polecam. Jestem zdania, że nie powinno się w ten sposób igrać z pamięcią i do pewnych filmów nie wolno wracać. No chyba, że chcesz dokonać lubieżnego gwałtu na swoich niepowtarzalnych wspomnieniach z filmowego dzieciństwa. Dlaczego o tym mówię? Bo uważam, że Robert Rodriguez stał się właśnie w moich oczach takim, kastrującym dobre wspomnienia, zboczuchem. Pozwól, że wyjaśnię. Rok 2005 to punkt zwrotny w historii filmowych adaptacji komiksów. W tym roku bowiem światło ujrzał pierwszy Batman Christophera Nolana oraz Sin City duetu Rodriguez -Tarantino. Oba te filmy zmieniły sposób, w jaki od tego momentu zaczęło się opowiadać komiksowe historie na dużym ekranie (co znamienne obie produkcje od DC Comics – sorry Marvel). I kiedy Nolan wniósł nową jakość w sposobie opowiadania takich historii, to Sin City zaprezentowało zupełny odlot stylistyczny osadzony w świetnym klimacie neo-noir. Po wyjściu z pierwszej części Sin City miałem dwie myśli w głowie:
1. Wow!
2. Chce więcej!
Rodriguez zamiast kuć żelazo póki gorące, odłożył to uniwersum na półkę i zaczął trzaskać kolejne części Małych Agentów (sic!). Tym sposobem minęła prawie dekada, z fanów zeszło powietrze, a reszta widowni już trochę zapomniała o tym całym fenomenie Sin City. Rodriguez jednak uznał, że ma pomysł na drugą część i czuje się na siłach by ją zrobić. Jak postanowił, tak zrobił. Niestety, zarówno nie powinien był niczego postanawiać, ani tym bardziej tego realizować. Poniższa plansza (ukłon w stronę komiksiarzy-obrazkowców) przedstawia punkt po punkcie, co nie gra w tym wątpliwym sequelu.
W jednym zdaniu – wszystko to już było, ale w dużo lepszym i oryginalniejszym wydaniu. Już sama czołówka sugeruje, że coś jest nie tak. Później już wiemy, na czym polega problem – na braku jakiekolwiek pomysłu na ten film. Brak tu wszystkiego (z wyjątkiem Marva i tańca Alby) co stanowiło o wielkości jedynki. Nawet dodanie nowych aktorów nie pomogło. Krótko o nich:
- Ray Liotta – 2 minuty na ekranie.
- Eva Green – piękna (wiadomo), ale chaotycznie napisana postać.
- Joseph Gordon-Levitt – trzyma poziom ale grana postać jakaś taka niespecjalna.
Co do starej ekipy:
- Alba robi to samo co w jedynce. Co akurat jest plusem. Seksapil tysiąc.
- Mickey Rourke (Rurka) w starym dobrym stylu. Wszystko rozpier****.
- Bruce Willis chyba pomylił plan z Szóstym Zmysłem bo gra tu duszka Kacpra, który pokazuje się w kilku scenach w lustrze.
Aha, i jeszcze jedno spostrzeżenie. Sin City miało specyficzny motyw w napisach końcowych, czyli planszę Special Guest Director: Quentin Tarantino. Dwójka jej nie ma. Moja teoria brzmi tak: Rodriguez jest słabym reżyserem i potrzebuje kogoś, kto potrafi go przypilnować. Tym samym jedynka w dużej mierze zawdzięcza swoją wysoką jakość tajemniczym angażem Quentina Tarantino w proces reżyserko-produkcyjny. Dwójka została położona w całości na barach Rodrigueza. No i Robert się przewrócił.
Dominik Sobolewski
Sin City 2: Damulka warta grzechu (reż. Robert Rodriguez, 2014)