Dlaczego Zaginioną dziewczynę z ciężkim sercem należy uznać za porażkę? Dlatego, że David Fincher poprzednimi filmami zawiesił sobie tak wysoko poprzeczkę, że na solidność już pozwolić sobie nie może. A Zaginiona dziewczyna jest właśnie taka – solidna, niestety przy tym nierówna…i z Benem Affleckiem.
Fincher za podstawę swoje filmu wziął bestsellerową (choć z dobrego źródła wiem, że niewybitną) powieść Gillian Flynn, która zresztą sama ją adaptowała na potrzeby ekranowe. Punktem wyjścia fabuły jest zniknięcie żony głównego bohatera Nicka (Ben Affleck), wokół którego coraz mocniej zaciska się pętla podejrzeń jakoby to właśnie on miał mieć coś wspólnego z jej zaginięciem. Okazuje się, że pozornie idealne małżeństwo miało bardzo dużo problemów. Niestety Gillian Flynn nie eksploruje tych tematów wiarygodnie i jest to jeden z podstawowych problemów Zaginionej dziewczyni. Porażkę tego filmu uzasadniają na pewno dwa podstawowe elementy – materiał źródłowy i aktor pierwszoplanowy. Jeżeli tak jest jak mówią, że Fincher adaptuje pierwowzór z wielką dbałością o wierność z oryginałem, to wiemy, że błąd popełnił już na etapie wybierania książki. Powieść Flynn, jak bardzo skomplikowaną ma narracje (to akurat jest dla Finchera idealne), tak bardzo też nie ma interesującej intrygi. Szczególnie w początkowej fazie ciągnie się ona niemiłosiernie i nawet przy największych staraniach reżysera, nie dałoby się z niej dużo więcej wycisnąć. Problemem jest też to, że narracja oparta na postaciach Nicka i jego żony Amy (fantastyczna Rosamund Pike), niestety nie rozkłada się równomiernie. Przeciwnie przechyla się zdecydowania za mocno w kierunku gorzej zbudowanego bohatera – męża. Wynik tego jest łatwy do przewidzenia – Zaginiona dziewczyna jest przez to przeraźliwie nierówna. W momentach wydumanych problemów Nicka, granego fatalnie przez Bena Afflecka, absolutnie nie ma co oglądać. Z kolei w chwilach, gdy Fincher całą swoją uwagę skupia na Amy, fabuła płynie jak w jego najlepszych filmach, chociażby w ostatniej Dziewczynie z tatuażem. Ryzykowny zabieg, który zastosowała Gillian Flynn w swojej powieści, doprowadził do tego, że na ekranie oglądamy niejako dwa filmy – jeden nudny, sztampowy dramat sensacyjny oraz drugi – kapitalnie skonstruowane studium samotnej kobiety. Poza faktem, że Fincher ewidentnie lepiej się czuje w tej drugiej narracji, pomaga mu niezwykła Rosamund Pike. Jej rola to, poza mocnym zaangażowaniem Finchera, podstawowy powód, dlaczego Zaginiona dziewczyna nie okazała się totalną klęską. Nie da się jednak ukryć faktu, że jest ona bodaj najgorszym filmem w karierze reżysera. Filmem, który pewnie mniej doświadczony twórca wziąłby w ciemno i okrzyknąłby swoim sukcesem. Oczywiście jak to u Finchera, wszystko inne jest na swoim miejscu – zdjęcia Jeffa Cronenwetha magnetyzujące, montaż Kirka Baxtera idealnie pasujący do stylu narracji reżysera, a muzyka Trent Reznora i Atticusa Rossa powinna im przynieść drugiej Oskara. Skoro jest tak dobrze, to czemu jest tak źle?
Po tej niewątpliwej porażce, pozostaje mieć nadzieję, że na swój następny projekt David Fincher znajdzie sobie ciekawszy materiał wyjściowy. Gdyż to właśnie książkowy pierwowzór, wspomagany przez nudnego Bena Afflecka, jest powodem, że na wizerunku mistrza suspensu pojawiła się niewielka rysa. Być może warto wystosować więc do Finchera apel o wyjście ze swojej comfort zone i przejście do jakiegoś innego gatunku? Może warto w ten sposób znaleźć inną perspektywę. Wierzę, że takiemu mistrzowi się to uda. Na dziś jednak pozostaję rozczarowany.
Maciej Stasierski
Zaginiona dziewczyna: