Paul W.S. Anderson to nie jest ta sama osoba co przez wielu nazywany wizjonerem kina Paul Thomas Anderson. To najczystszej postaci wyrobnik, do tego niezbyt dobry, bo takie filmy jak „Death Race” czy „Resident Evil” ciężko uznać choćby za przyzwoitą rozrywkę. Tym większe zaskoczenie jak przyjemnym, przy wielu swoich wadach i dość banalnych nawiązaniach, obrazem są właśnie przebywający na polskich ekranach „Trzej muszkieterowie„.
Ciężko uznać dziełko Andersona za adaptację prozy Aleksandra Dumasa ojca. Twórcy zebrali bardziej interesujące motywy ze słynnej trylogii płaszcza i szpady. O dziwo stworzona przez nich konstrukcja nie wali się pod ciężarem całej masy wizualnych tricków i technologii 3d. Andersonowi udaje się na tyle sprawnie poprowadzić historię, że mamy czas zarówno na popisy pirotechników i specjalistów od choreografii scen bitewnych oraz wystarczające dla tego typu filmu zarysowanie bohaterów. Nie chodzi przecież o to, żeby tworzyć postacie o szekspirowskich rysie charakterologicznym, a żeby przynajmniej wykazywały jakiekolwiek cechy ludzkie. Aktorom, za wyjątkiem Orlando Blooma, udaje się to zadanie realizować z całkiem przyzwoitym skutkiem. Anderson zajęty jest natomiast wszystkich co się dzieje naokoło nich. Dostajemy dzięki temu niekiedy imponujące sceny dynamiczne, szczególnie sekwencję walki na dachu katedry Notre Dame. Całość okraszona jest rewelacyjnymi zdjęciami i kapitalną muzyką Paula Haslingera.
Aktorsko „Trzej muszkieterowie” trzymają poziom pozycji tego gatunku. Nawet miażdżony przez wszystkich recenzentów Logan Lerman jako d’Artagnan nie wypada najgorzej, choć trzeba przyznać, że charyzmy mu brakuje mocno, a aktorem z krwi i kości to on jeszcze nie jest. Reszta muszkieterów jednak wypada wręcz brawurowo, szczególnie znakomity Matthew Macfadyen, którego nieco sztywny styl i niesamowity, niski głos idealnie pasują do wykreowania postaci wycofanego Atosa. Na drugim planie mamy zaś trzy czarne charaktery. Milla Jovovich grając w zasadzie jedną miną znalazła idealną receptę na postać Milady de Winter. Z kolei Christoph Waltz, skądinąd marnujący talent w tego typu produkcjach, swoją charyzmą ukradł film innym aktorom dając opis klasy i wyczucia stylu kreując złego kardynała Richelieu. Zawiódł niestety starający się wyjść ze swojego ekranowego emploi Orlando Bloom. Walka z wizerunkiem dobrego, szlachetnego chłopca, jak zwykle obsadzany był Brytyjczyk, spotkała się z przeszkodą w postaci dość banalnie napisanego materiału oraz zatrważająco ubogiego wachlarza środków aktorskich.
Film Andersona nie zaskakuje. Nie jest też niczym podobnym do najlepszych adaptacji Dumasa, które wyszły spod ręki Richarda Lestera. Niemniej pozostaje bardzo solidną, nakręconą w dobrym tempie i ze smakiem zagraną, rozrywką.