W 2005 roku we Włodowie doszło do linczu na Józefie Ciechanowiczu, który przy biernej postawie policji i prokuratury terroryzował mieszkańców wsi. Zabójstwa dokonali trzej bracia. To wydarzenie stało się kanwą do opowiedzenia historii ukazanej w filmie „Lincz” Krzysztofa Łukaszewicza. I jak włodowski samosąd należy określić klęską polskiego wymiaru sprawiedliwości, tak debiut Łukaszewicza można nazwać porażką.
Wydawać by się mogło, że ciężko o mniej filmową opowieść. Jednak Krzysztof Krauze udowodnił „Długiem”, że tak moralnie niejednoznaczną historię można skleić w coś błyskotliwego. Niemniej zawsze można wpaść w pułapkę uproszczenia, bardzo skrajnego podziału ról na dobrych i złych, zbytecznego komentarza. Gdy się wpadnie w tego typu pułapkę, można się jeszcze uratować. Trzeba spełnić jednak kilka podstawowych warunków: interesujący sposób narracji i ciekawy rys bohaterów. W „Linczu” nie uświadczymy, z drobnymi wyjątkami, ani jednego, ani drugiego. Łukaszewiczowi bowiem brakuje ciekawej koncepcji, jak opowiedzieć historię. Stąd też bawi się w niekonsekwentne zmiany chronologii, brudzi odcień zdjęć, często zmienia perspektywę. Niestety żadnej z tych rzeczy nie potrafi zrobić porządnie i dostajemy kino w stylu reportaży Elżbiety Jaworowicz. Na ratunek nie przychodzą też bohaterowie, którym brak często jakichkolwiek cech charakteru. Są to raczej sztucznie prowadzone kukiełki, symbole pozostające po jednej lub drugiej stronie barykady. Dostajemy więc prostych, ale oddanych mieszkańców wsi oraz walczącą panią mecenas, z drugiej strony pojawia się zaślepiony prokurator idiota i jeszcze głupsi od niego policjanci. Łukaszewicz nie narzuca też zbyt zawrotnego tempa, stąd nie mamy tutaj ani ciekawego społecznego kina, ani solidnego thrillera.
Żeby nie być jednak całkiem na nie, należy wskazać nieliczne zalety filmu. Należą do nich z całą pewnością trzy całkiem udane postaci. Pierwszą jest Zaranek w wybitnej kreacji Wiesława Komasy. Jest to postać jednocześnie odrażająca i przerażająca, a sam jego wizerunek może przyprawić o dreszcze. Kolejną jest Adam Grad, którego brawurowo zagrał Leszek Lichota. Adam to jedyny z mieszkańców, który pozostawia wrażenie nieanonimowego, posiadającego wreszcie jakieś cechy osobowości. Dobrym punktem filmu jest także Zbigniew Stryj w roli policjanta Jureckiego, jedynego który starał się przeprowadzić jakiekolwiek działania, aby zapobiec tragedii
„Lincz” to bardzo niespełnione nadzieje. Krzysztof Łukaszewicz nie sprawdził się jako narrator opowieści, którą żyła Polska niecałe 6 lat temu. Film wygląda jakby był zrobiony na potrzeby telewizji, pozostawia widza niestety mocno obojętnym, upraszcza złożony konflikt. Gdyby nie wspaniała rola Wiesława Komasy można byłoby się zastanawiać, czy nie jest to kolejny odcinek „Sprawy dla reportera”.