Podczas oficjalnej premiery Fotografa Waldemara Krzystka pozostałem na sali do końca właściwie tylko z jednego powodu – obecności reżysera. Chłopina napracował się przy filmie, a tu jakiś podrzędny krytyk filmowy wychodzi mu z kina przez końcem projekcji – pomyślałem sobie w duchu i zdecydowałem się przemęczyć do końca. Nie było warto, gdyż sama końcówka filmu doprowadziła mnie do konfuzji, z której do dziś wyjść nie mogę. Trzeba jednak przyznać, że nie jest ona największą wadą Fotografa, których ten ma niezliczoną ilość. Skupię się więc na jednej, moim zdaniem kluczowej. Nazwałem ją roboczo Przypadkiem Adama Woronowicza.
Adam Woronowicz w zgodnej opinii zarówno twórców, jak i krytyków filmowych, jest aktorem absolutnie wyśmienitym. Dowiódł tego fantastycznymi rolami w Rewersie, Chrzcie czy nawet świetną kreacją księdza Jerzego Popiełuszki w beznadziejnej biografii Wolność jest w nas. Waldemar Krzystek musiał się więc naprawdę solidnie napracować, by z tego nieokiełznanego potencjału aktorskiego zrobić drewno. Udało mu się jednak bezbłędnie. Jak? Otóż Krzystek, podobnie jak kiedyś Sławomir Fabicki, pokazał Woronowiczowi, że bez scenariusza i sprawnej ręki reżysera jednak nie da się grać. Powiecie: Nieprawda! Przecież u Wieczyńskiego w „Popiełuszce” też reżyseria i scenariusz nie działały poprawnie, a Woronowicz dał radę. Zgoda, ale jednak we wskazanym przypadku jego bohater pozbawiony był pewnym emblematów, które u Krzystka i Fabickiego, zmusiły Woronicza do walki z przeciwnikiem, któremu na imię Kicz. Walki, której zresztą nie miał prawa wygrać. Wieczyński mu po prostu nie przeszkadzał, Krzystek i Fabicki postawili sobie za punkt honoru, żeby zrobić inaczej. O jakich emblematach mówię? Spójrzcie na ten skromny kolaż:
Po lewej już osławione baniaczki, które Woronowicz wypełniał z jednej ze scen Miłości Sławomira Fabickiego. Po prawej z kolei nasz bohater ma na głowie niesamowity tupecik. Takie fryzury nie powstydziłby się chyba jedynie niejaki Anton Chigurh. Jednak w przeciwieństwie do Woronowicza, wielki Javier Bardem powstydziłby się zagrania w takim filmie.
Poza rolą Woronowicza, Fotograf ma wiele innych wad – od reżyserskiej mizerii, przez scenariusz napisany na kolanie, po złowieszczą muzykę, która jest jedynym środkiem narracji jaki stosuje Krzystek. Są jednak też zalety, niewielkie bo niewielkie, ale są. Pierwszą jest śliczna Tatyana Arntgolts w roli główniej. Drugą Dolny Śląsk, który w kamerze Arkadiusza Tomiaka wygląda znakomicie. Krzystek, mimo wszelkich znaków świadczących o jego reżyserskiej indolencji, jest wielkim admiratorem Dolnego Śląska, Wrocławia (moja recenzja 80 milionów) czy Legnicy. Jest to coś, czego w polskim kinie nie ma za dużo. Podobnym jest może tylko Wiesław Saniewski, który w Nadzorze i Wygranym pokazał Wrocław w sposób absolutnie wyjątkowy.
Za swoje przywiązanie do regionu Waldemara Krzystka trzeba docenić. Dam mu z tego powodu jedną radę:
Może lepiej zabrać się za dokumenty o Dolnym Śląsku, a nie marnować czas widzów i talent aktorów na takie historie jak w Fotografie?
Maciej Stasierski