Bennett Miller wierzy w moc prawdziwych historii. Obdarowany stylistycznym talentem ufa, że niosą one ze sobą dodatkowe pokłady naturalnych emocji. Po świetnym Moneyball (recenzja Dominika), reżyser zdecydował się na ekranizację historii braci Schultzów, którzy tocząc braterską potyczkę, spotykają się w klubie sportowym Foxcatcher, będącym ambicjonalną fanaberią multimilionera – Johna du Ponta.
Film cechuje kilka wzajemnie uzupełniających się kwestii, które naznaczają go w jednocześnie pozytywny i negatywny sposób. Tymi wartościami jest spokój, wyważenie narracyjne i wyzbycie się fabularnej szarży i brawury. Natomiast fakt, że historia Schultzów wydaje się być z gruntu niefilmowa, momentami rozprasza uwagę widza i od czasu do czasu, z niedostatku emocji, nakłania go do tego, by spojrzeć na zegarek.
Dla lepszego odbioru opowieści, radzę powstrzymać się od oglądania zwiastunu i sprawdzania tego, jak ta autentyczna historia się zakończy. Bennett, będąc wiernym swoim faktograficznym ideałom, prawdopodobnie wybrał opowieść, o której nie powinieneś słyszeć. Jest to bowiem jeden z tego rodzaju filmów, w których fabuła nie jest główną wartością. W takim razie co nią jest?
To z pewnością wysmakowanie obrazu, bezpośrednie nawiązanie do dystyngowanej amerykańskiej klasyki i aktorstwo. Channing Tatum, aktor z innej bajki niż moja, jest solidny i nie przeszkadza filmowi. Uwierzcie, że jest to największy komplement jaki mógł ode mnie usłyszeć. Mark Ruffalo, będąc w cieniu, brawurowo zaanektował cały drugi plan dzięki czemu film jest aktorsko zupełny. Zupełny w znaczeniu doskonałości. Miller ma świetnego nosa do aktorów – po raz kolejny pokazał, że w nieszablonowy sposób potrafi ich twórczo skonwertować i sprawić, by zapomnieli o jakimkolwiek efekciarstwie i skupili się wyłącznie na eksponowaniu naturalistycznego, wrodzonego minimalizmu (vide Philip Seymour Hoffman w Moneyball).
Postacią, której należy się oddzielny akapit to John du Pont – zreinkarnowany, stary Jake La Motta. W absolutnie nietypowej dla siebie roli, świetnie ucharakteryzowany Steve Carell jest bohaterem, który idealnie nadawałby się zarówno do pełnokrwistego dramatu, jak i do absurdalnej komedii. Postaciowanie aktora, wywołujące u widza politowanie zmieszane z irracjonalną sympatią, otwiera szeroko oczy, gdy ten tylko pojawi się na ekranie. Z niezrozumiałą uległością chcemy na Carella patrzeć i wczuwając się w jego emocjonalną strukturę, poddać się jego urokowi.
Gdybym miał pomóc w decyzji, czy warto wybrać się na Foxcatcher, to wspomniałbym o dwóch rzeczach. Po pierwsze postarałbym się uzmysłowić kobietom, iż mimo tego, że film traktuje o zapaśnikach, to nie ma to żadnego znaczenia. Temat sportu jest gdzieś w oddali, a Bennett skupia się głównie na uniwersalnych, ludzkich dylematach. Po drugie, jeżeli spodziewasz się porywającej akcji i niespodziewanych twistów, to będziesz zawiedziony. Jeżeli jednak masz w sobie trochę wyrozumiałości do krótkich przestojów na nudę (film mógłby być o pół godziny krótszy), wybaczasz niedobór emocji i chcesz popatrzeć na świetnie zagrane i wysmakowane kino, to nie będziesz zawiedziony.
Bennett Miller przedstawia kolejną prawdziwą historię, która tym razem, wydaje się nie mieć potencjału filmowego. Jednak subtelność stylu, doskonała narracja i świetne aktorstwo wymaga, by nisko pochylić przed nim czoła.