Moi rodzice zawsze powtarzali mi, że okazywanie zdenerwowania jest oznaką słabości i nie należy do zachowań powabnych. Mój przyszły psychiatra będzie mówił mi, że napady lękowe to skutki mojej zrytej wyobraźni, a z nerwicą da się żyć. Moja niespełniona i nieistniejąca miłość mizdrzy się do mnie co noc i powtarza, że okazywanie wściekłości pomaga w zachowaniu wewnętrznej równowagi. Z punktu widzenia medialnego i blogerskiego to znowu inna bajka. Z góry przepraszam Was wszystkich. Teorio Wszystkiego, nienawidzę Cię z całych sił.
Znany portal filmowy Filmweb (łap darmowe lokowanie Michał) donosi, że film Jamesa Marscha to historia genialnego naukowca Stephena Hawkinga, rozwoju jego choroby, rodzącego się uczucia do Jane, a w końcu rozpadu ich małżeństwa. Nieprawda. To film o jakimś kolesiu na wózku, który zabujał się w jednej lasce, a potem w drugiej, a ta pierwsza w nim, a potem w innym. That’s it. Kurtyna. Widzowie do domu. Gratulujemy. Świetnie wydane pieniądze.
Powiecie: a czego Ty się spodziewałeś? I dobrze powiecie. Kupując nową płytę Kombii nie ma co liczyć na dobrego rocka. Może po prostu tli się we mnie jeszcze ta iskierka idealisty, który czeka na czas, w którym teorie, wizje i charyzmatyczni intelektualiści będą się lepiej sprzedawać niż emocje i tanie wzruszenia. Mam też prawo zacząć wymagać. Jeśli byliście we wszystkich restauracjach świata, to możecie w końcu powiedzieć, że kebab jest beznadziejny, a nie średni czy taki sobie. Nie przedstawiam tu pysznie swojej wszędobylskiej wiedzy filmowej. Od pewnego jednak czasu, przeciętne kino, które wykonane jest od linijki Wielkiego Schemaciarza zaczęło mnie denerwować. A właśnie… Maciek Was okłamał. Gra Tajemnic to Wielki Schemaciarz w szczytowej formie.
Nie daję złamanego grosza za historię, przedstawioną w sztampowej formie, która w tani sposób żeruje na emocjach. I nie opowiadajcie mi o współczuciu, braku empatii czy wyzucia z emocji. Znam to wszystko doskonale. Eddie Redmayne nie stworzył wybitnej kreacji, a jego pewny już Oscar to skandal. Aktor posłużył się prostymi środkami i usiłuje bezczelnie zagrać na prostych instynktach. Czas ekranowy, który powinien zostać wypełniony przełomową teorią Hawkinga, zajmuje nieetyczne uwypuklanie choroby, jej smutnych objawów i podkręcania tych przykrości do granic możliwości. Powiecie, że to realizm. Źle powiecie. Co jeśli koncept Teorii… został cynicznie i z premedytacją stworzony w umyśle twórcy według oscarowego wzoru? Co jeśli wszystko zostało podporządkowane splendorowi czerwonego dywanu? Powiecie, że nie mam dowodów. Jednak tego, że macie dowody przeciwne też nie powiecie.
Nie wiem co na to wszystko Hawking, ale jeżeli wypowiedział się z sympatią o Teorii…, to musiał zrobić to z czystej uprzejmości. Nie uwierzę, że sprowadzenie 40-letniej kariery naukowca do ziemniaczków i groszku, piwka oraz kawki mogło go nie obrazić. Salwę wewnętrznego śmiechu wywołały we mnie obrazy pojawiające się w trakcie napisów końcowych. Wyglądało to tak, jakby Marsch przypomniał sobie: Ej, przecież robiliśmy film o naukowcu. W sumie nie kumam jego teorii, więc weźcie tam jakieś zdjęcia kosmosu, które Nolan spuścił w kiblu jako odrzuty z taśmy i wklejcie mi to na koniec.
Teoria wszystkiego to wielopłaszczyznowa obraza: widza, minimalnego gustu filmowego i Stephena Hawkinga. Film mruga okiem to polsatowskiego kinomana i daje mu dokładnie to, czego oczekuje: schematu, emocji z harlequina i formatu rodem z serialowej Grabiny. Tylko dla Mostowiaków.
Lekcja na dziś: szklanka ciepłej wody z łyżeczką sody oczyszczonej i kilkoma kroplami soku cytrynowego, a także soki z buraka, rzodkwi i marchwi nie działają na filmową zgagę. Od premiery stosuję i nic.