Coraz trudniej w kinie o rozrywkę w skali 1:1. Mam na tu myśli filmy, które są dokładnie tym, co jest napisane na etykiecie. Jak na pudełku jest napisane film akcji to niech do cholery będzie film akcji! A nie jakieś tam niezdarne i pseudointelektualne próby wyjścia poza gatunek, które zazwyczaj kończą się żałosną kompromitacją. Cenie sobie szczerość w sztuce, dlatego każdą próbę nachalnego mydlenia oczu traktuje jako obrazę intelektu widza.
Nie sądziłem, że kiedykolwiek pójdę do kina na jakąkolwiek odsłonę cyklu Szybkich i wściekłych. Z całego cyklu widziałem tylko pierwszą cześć (na komputerze) i kawałek Tokio Drifta (w telewizji). Później pograłem trochę w Need For Speeda i na długie lata mój motoryzacyjny apetyt został zaspokojony. Aż do momentu, gdy zobaczyłem przesadzony do granic możliwości zwiastun części siódmej. A później przypomniałem sobie, że twórcy serii obiecywali pełne serca pożegnanie zmarłego tragicznie Paula Walkera. Później jeszcze raz obejrzałem zwiastun i zobaczyłem, co się zaczyna dziać na świecie po premierze tego filmu. Nikt się chyba nie spodziewał, że siódma (!) odsłona serii ustanowi 4. rekord kasowego otwarcia w historii kina i zaledwie w 6 dni od premiery zarobi na świecie ponad 500 milionów dolarów. W tym momencie nawet sam Christian Grey dostał nowej (51.), zarumienionej z zawstydzenia, twarzy.
Wchodząc do, nabitej do ostatniego miejsca, największej sali we wrocławskim Multikinie miałem pewne obawy. Po 15 minutach seansu wiedziałem już jednak, że zostałem kupiony, a moje obawy zostały daleko za mną w oparach spalin. Niemalże od pierwszej do ostatniej minuty Szybcy… nie dają nam odpocząć i przez cały film pędzimy z zawrotną prędkością. Wszystko jest tutaj jak podwójny burger z podwójną porcją bekonu, mega porcją frytek i wiadrem Coca-Coli. Słowem, grubo! Film w swojej przesadzie broni się jednak dzięki dystansowi do samego siebie oraz bezwstydnym postawieniem na dobrą zabawę kosztem jakiejkolwiek logiki. Jakkolwiek absurdalnie to brzmi – zadziałało. Znajdziemy tu bowiem wszystko – nieziemskie samochody, piękne kobiety, dużo tłustej muzyki oraz nigdy-wczesniej-niewidziane-na-ekranie-popisy. Całe szczęście, że zwiastun pokazuje tylko ich część. Twórcy byli tak hojni, że zamiast klasycznej jednej/dwóch kulminacyjnych sekwencji zaserwowali nam cztery. Mamy więc, znaną ze zwiastuna, sekwencje samolotowo-samochodową oraz powiązany z nią epicki pościg za uzbrojonym PolskimBusem w górach. To czego zwiastun nie pokazał, to największy smaczek filmu. Podpowiedź – segment z Abu Dabi. Jeśli widziałeś Mission Impossible: Ghost Protocol i myślałeś, że nikt nie pobije wyczynu Toma Cruise’a z sekwencji dubajskiej to lepiej obejrzyj Szybkich….
A wszystko to w towarzystwie bardzo dobrze zgranej obsady. Naprawdę widać, że to dobrze zgrany zespół, który chyba autentycznie zżył się ze sobą przez te wszystkie wspólne lata. Mi do gustu szczególnie przypadł Dwayne The Rock Johnson, którego nie sposób nie lubić. Kradnie tu każdą scenę (niestety jest go za mało). Najwięcej humoru wprowadza bezwstydnie śmieszny Roman (Tyrese Gibson). Świetny, pełen dystansu, występ zalicza także Kurt Russel jako rządowy sojusznik głównej ekipy. No i nie można pominąć nieśmiertelnego i niezniszczalnego Jasona Stathana (główna zła postać). Fabularnie to jeden wielki bałagan, ale w tym konkretnym przypadku jakoś specjalnie to nie przeszkadza. Dawno się bowiem tak dobrze nie bawiłem w kinie. A sposób w jaki twórcy filmu złożyli hołd zmarłemu Paulowi Walkerowi jest dowodem, że Hollywood potrafi mieć serce. Pełen szacunek.
Jeśli chodzi o kino akcji w najczystszej postaci to „Szybcy…” uciekli właśnie całej tegorocznej stawce konkurentów