Sobolewski: 'Social network’ to kino solidne i dobrze napisane. Bez fajerwerków, ale zrobione na wysokim standardzie warsztatowym. David Fincher wraca do formy, którą skutecznie zaniżył swoimi ostatnimi dwoma filmami – 'Zodiakiem’ (co prawda dobry, ale nudny jak cholera) oraz zupełnie niepotrzebnym 'Niesamowitym przypadkiem Benjamina Buttona’. Nie jest to na pewno powrót na miarę formy z czasów 'Siedem’, 'Gry’ czy 'Fight Clubu’ ale jest dobrze, a nawet ciut lepiej. Siła filmu leży w dobrze opowiedzianej historii tworzenia w bólach znanego w każdym zakątku globu cesarza serwisów społecznościowych o niebieskiej kolorystyce. Co trzeba przyznac, historii niezbyt porywającej. W teorii to przekolorwana historia Marka Zuckerberga i jego marszu po zjednoczenie pół miliarda ludzi na globie pod jednym adresem internetowym. Jednak Fincher wiedział jak to opowiedziec, by film ogladało się na odpowiednim rytmie bicia serca. Fincher zna tempo dobrej narracji. Historię ogląda się przyjemnie i z należyta ciekawością. Kolejnym mankamentem z jakim musiał poradzic sobie film jest obsada skompletowana z aktorów raczej drugiej kategorii, brak tu znanych naziwsk ( może poza Justinem Timberlake’em – ale to aktor przygodny, w przerwach od spiewania). I jednak trochę brakuje tutaj tego powera ze aktorskiego frontu. Jesse Eisenberg jako Mark Zuckerberg to ciekawy pomysł, ale na pewno nie najlepszy. Niewątpliwym atutem filmu jest sprytne i bardzo płynne, przenikanie się dwóch okresów czasowych, które nakładając się na siebie podnoszą jakośc scenariusza. Mnie najbardziej jednak w Social Network ujeła strona techniczna filmu. Film oferuje mistrzowskie zmontowanie scen, pomysłowe ujęcia i precyzje zdjec. Najlepsza ilustracją tego o czym mówie jest scena 'wyścigu wioślarskiego’ – istny popis umiejętności montażowych Finchera w stylu 'Fight Clubu’. Na koniec warto wspomnieniec także o stronie muzycznej. Dużo, dobrze i na klimacie – tak mogę nazwac towarzyszący Nam przez cały czas trwania filmu score muzyczny.
Film do polecenia. 'I like it’
Stasierski: „The Social Network” miał być, zgodnie ze słowami amerykańskich krytyków, wydarzeniem nie tylko roku, a i dekady. Jak to jednak zwykle bywa przesadzili oni z pochwałami i porównaniami do takich klasyków, jak „Obywatel Kane”. Nie sposób mu oczywiście odmówić wielu walorów, takich jak błyskotliwe dialogi, solidne poprowadzone wątki, czy chyba najlepsza część filmu – rewelacyjnie zrealizowane przeskoki w chronologii wydarzeń. Niemniej żadne z „The Social Network” arcydzieło, a co najwyżej bardzo solidne kino, które nawet patrząc na dorobek Finchera nie wypada zbyt okazale. Bo i starsze filmy reżysera, jak „Siedem”, jak i ostatni „Ciekawy przypadek Benjamina Buttona”, są obrazami zdecydowanie bardziej zapadającymi w pamięć, dla wyżej podpisanego nawet niezapomnianymi doświadczeniami. Z czego więc wynika swoista słabość „The Social Network”? Myślę, że głównie ze swoistego dystansu emocjonalnego w stosunku do wydarzeń na ekranie i głównego bohatera, którego nie jest wstanie rekompensować Fincher swoimi wybitnymi umiejętnościami opowiadania historii. Z drugiej strony jednak reżyser trafił ze swoimi ryzykownymi pomysłami obsadowymi. Jesse Eisenberg nie wychodząc ze swojego wizerunku nerda stworzył najlepszą rolę w swojej karierze udanie pogłębiając postać Zuckerberga, któremu się udało i jest on dobrze świadomy narastającej mocy. Świetnie wtórują mu Justin Timberlake i najlepszy z całej obsady Andrew Garfield.
„The Social Network” ma więc swoje niewątpliwe walory. Pozostawia jednak także spore uczucie niedosytu, głównie ze względu na to, że nie dorasta nadmuchanym oczekiwaniom. Bo po takich ocenach można było czekać na coś wielkiego, a jest tylko bardzo solidne. Nie zmienia to jednak faktu, że Fincher zgarnie za ten film zapewne swojego reżyserskiego Oskara.