Obejrzawszy niedawno po wielu latach dwie pierwsze części Mad Maxa, nie spodziewałem się w ogóle tego, co w 2015 roku wyszykował dla widzów George Miller. Jeśli sprawdzicie metrykę tego reżysera, który już samym swoim wyglądem wzbudza niesamowitą sympatię, dowiecie się, że facet 2 miesiące temu skończył 70-tkę, a jego operator przy okazji Mad Max: Na drodze gniewu John Seale będzie miał w tym roku 73 lata. Kto by się spodziewał, że ludzie w wieku emerytalnym zrobią najbardziej energetyczny, bezapelacyjnie najlepszy film akcji lat 2000nych? O tym obrazie będzie się mówiło, że lata. Zapewne do…premiery części następnej uniwersum Mad Max.
Jak już zacząłem od spojrzenia w metrykę, to jeszcze trochę historii. Pierwszy Mad Max z Melem Gibsonem w roli głównej wszedł na ekrany kin w 1979 roku. Następny pojawił się po dwóch latach, a zamknięcie trylogii Pod kopułą gromu miało premierę dokładnie 30 lat temu. Kto przy zdrowych zmysłach zabrałby się za już dawno zamknięty temat po takim czasie? Pewnie jedynie George Lucas, ale pamiętamy jego nową trylogię Gwiezdnych Wojen. Dlaczego więc Millerowi się chciało i co więcej się udało?
Nie jestem do końca w stanie zrozumieć tego fenomenu. Wiem jedno – George Miller i jego ekipa zrobili kino akcji XXIII wieku! Od ponad dekady nie oglądałemz takimi wypiekami na twarzy filmu sensacyjnego. Wszystko rozpoczyna się, zgodnie z regułą wymyśloną przez Hitchcocka, od trzęsienia ziemi, a potem napięcie tylko rośnie. Co ciekawe Mad Max: Na drodze gniewu nie ma wcale przeraźliwie skomplikowanej konstrukcji fabularnej. Od początku wiadomo kto jest zły, kto jest dobry, kto jest tajemniczo niejednoznaczny. Miller dobrze rozkłada jednak akcenty – skupia niemal całą swoją uwagę na akcji, która jest niesamowicie spektakularna. Na 2 godziny filmu składają się praktycznie tylko i wyłącznie 4 długie sceny akcji, genialnie zainsenizowane. Nie mogę sobie przypomnieć obrazu z ostatnich paru lat, gdzie przy tak dużym natężeniu sekwencji dynamicznych, film trzymałby tak mocno za gardło przez cały seans. Nie sztuka bowiem zrobić film wypełniony akcją, przecież Michael Bay serwuje nam tego typu teledyski nieomal co roku. Sztuka zrobić z takiego kina rozrywkę na wielkim poziomie. Miller właśnie postawił poprzeczkę na wysokości rekordu świata w skoku o tyczce (dla niewiedzących 6,14m na otwartym stadionie, 6,16m w hali). Rekord ze stadionu jest bardzo stary i sądzę, że przyjdzie nam czekać na kolejny tego typu film akcji tyle co czekamy na przeskoczenie Sergieja Bubki. To już ponad 20 lat.
Co jest najważniejsze w tego typu filmie? Kreatywna inscenizacja, szybki montaż i świetnie dopasowana muzyka. Miller postarał się o wszystkie te elementy, niemal w nadmiarze. Kapitalne jest to, że szczególnie montażem potrafił nawiązać do narzuconego samemu sobie stylu z pierwszej oraz drugiej części Mad Maxa. Jeszcze lepsze jest to, że muzyka napisana przez Junkie XL stała się ważnym elementem filmu – trep grający na gitarze jest pełnoprawną postacią obrazu, a jego prezentacja jest nieprawdopodobnie efektowna. Istotnym elementem tego Mad Maxa są w końcu także dwie główne postaci – sam Max, który nareszcie dzięki genialnej kreacji Toma Hardy’ego w pełni zaistniał na ekranie, oraz Furiosa w fantastycznej intepretacji Charlize Theron. To oni, nie zaś efekty wizualne, dynamizują akcję, nadają jej rytm, a przy okazji także ludzki charakter – to ważne przy tak mocnym skupieniu się Millera na akcji.
Mógłbym się tak dalej rozpływać, ale chyba ton tej recenzji mówi sam za siebie. Mad Max: Na drodze gniewu to kino akcji, którego dawno nie było i długo nie będzie. Jakby paradoksalnie to w tym kontekście nie brzmiało:
Czekamy na więcej, Panie Miller!!!
P.S.
Na koniec jeszcze maleńki dodatek – poza muzyką Junkie XL, w jednej scenie filmu pojawia się Dies Irae z Requiem Verdiego. Jakże inaczej jednak Miller wykorzystał tę muzykę, niż Tarantino w Django. Kapitalna sprawa! Słuchajcie uważnie, bo warto tę scenę uchwycić, a fragmentu możecie posłuchać już teraz: