Nikomu nie zdradzę wiele mówiąc, że Piąta władza Billa Condona to historia powstania Wikileaks i ujawnienia się jej twórcy Juliana Assange’a (przeraźliwie rozczarowujący Benedict Cumberbatch). Jak to bywa przy tego typu historiach, nie ma mowy o możliwości zaskoczenia widza czymkolwiek, gdyż wszelkie szczegóły postaci Assange’a i jego kontrowersyjnej inicjatywy, zostały już rozłożone na czynniki pierwsze. Tym trudniejsze zadanie stało przed Billem Condonem, który postanowił opowiedzieć tę historię w konwencji thrillera – konwencji, która go absolutnie przerosła. Dlaczego? Nie udało mu się uchwycić swoistego fenomenu Wikileaks, a więc siłą rzeczy nie sprostał zadaniu stworzenia wiarygodnego portretu Assange’a. Chciał być Condon bowiem tak poprawny politycznie, tak bardzo unikał oceniania, że aż ogołocił przedsięwzięcie Assange’a z jednej rzeczy, którą trzeba mu bez wątpienia oddać – skali. Mimo tego mógł jeszcze powalczyć chociaż o dostarczenie widzowi rozrywki. Niestety i tutaj poległ, gdyż Piąta władza jest filmem nieposkładanym fabularnie, opartym na nieudolnych przeskokach chronologii, ze źle rozłożonymi akcentami. Co jednak najgorsze w przypadku thrillera jest obrazem nudnym, sztampowym, pozbawionym energii i jakiegokolwiek napięcia. Winić za to trzeba w szczególności Condona, w którego warsztacie już dawno ujawniły się pewne inklinacje do udziwniania swoich filmów głupią, nic nie znaczącą symboliką. Nie można jednak przejść do porządku dziennego nad scenariuszem Josha Singera, który pozbawił tego filmu jeszcze jednego ważnego atutu – postaci. Przez to też świetni aktorzy tacy jak wspomniany Cumberbatch, czy wciąż zwykle świetny Daniel Bruhl wyglądają raczej jak niedopasowane pionki na nieposklejanej układance Condona. Całe szczęście, że to jedyny seans tego filmu podczas festiwalu i nikt więcej nie będzie musiał wzruszać po nim ramionami. Przynajmniej do dnia regularnej premiery kinowej.