Muszę się do czegoś przyznać. Kilka lat temu zaczęła za mną chodzić pewna niepokojąca myśl. Dotyczyła ona fatalistycznej wizji końca artystycznej kariery Ala Pacino. Legendarny Alfredo zaczął bowiem coraz częściej grywać w produkcjach pokroju:
–Stand Up Guys (Last Vegas po rozległym wylewie)
–88 minutes (88 minut reklamy zegarka Tag Heuer)
–Jack and Jill (Czy można upaść niżej? Nie)
Polecam obejrzeć do końca ten festiwal żenady w filmiku poniżej. Komentarz Ala (oh, ironio!) ma znacznie szerszy kontekst niż mu się wydaje. Smutne, ale prawdziwe.
Lata mijały i przybywało tych złych produkcji, a ubywało tych dobrych. No i ten nasz Pacino coraz bardziej malał i się oddalał. Jaka była moja radość, gdy wychodząc z Idola (naprawdę SUPER tłumaczenie dystrybutorze – co było nie tak z tytułem oryginalnym Danny Collins?) odetchnąłem z ulgą, pozbywając się tym samym tej niekomfortowej myśli z zakamarków mojej głowy. Pacino wrócił do formy sprzed lat. Wystarczyło, że ktoś umiał mu napisać rolę, Al ją poczuł i na dodatek film nie przeszkodził. Tak, bo Idol to nie tylko sam Pacino, ale to także przyzwoity film, który dobrze się ogląda. Wyreżyserował i napisał go Dan Fogelman, który jest odpowiedzialny za rewelacyjne Kocha, lubi, szanuje.
Idol to:
- 100 minut dobrej zabawy w uczciwych proporcjach dramatu do komedii.
- Al Pacino, który przypomina że jest jednym z najlepszych aktorów na świecie.
- Drugi plan, który błyszczy. Rubaszny Christopher Plummer, urocza Annette Bening oraz rosnący z roli na role – Bobby Cannavale. Aj, nawet Jennifer Garner dała radę.
- Przyzwoity scenariusz, który w prosty sposób opowiada niegłupią historię.
- Film, który spodoba się podobnie młodym, jak i starszym (sprawdzone info od Mamy).
Polecam i zapraszam do kina, w takie upały to znakomite miejsce. Szczególnie w towarzystwie Ala Pacino