Patrząc na dotychczasową twórczość Rolanda Emmericha nasuwa się wniosek, że Niemiec nie jest wielkim zwolennikiem rodzaju ludzkiego. Przeciwko naszej cywilizacji występowali w jego filmach już kosmici, Godzilla czy ostatnio sama natura – najpierw w „Pojutrze” w postaci epoki lodowcowej, a teraz w „2012” jako zwiastowana przez wielu apokalipsa.
Natura jako przeciwnik człowieka. Jakże utarty to schemat kina światowego, w tym roku pojawiający się, choć w dalece innej stylistyce, w „Antychryście” Larsa von Triera. Roland Emmerich, jeden z najbardziej proamerykańskich reżyserów pokazuje jak według niego wyglądałby spodziewany przez wielu koniec cywilizacji ludzkiej, koniec przed którym ludzie w miarę swoich możliwości starają się jakoś bronić.
Swoją wizją niemieckie reżyser w żadnym stopniu nie zaskakuje. Poziom naiwności i uproszczeń fabularnych sięga zenitu. Nie ma nawet mowy o solidnej kreacji bohaterów. Zamiast prawdziwych ludzi obserwujemy papierowe kukiełki zachowujące się w sposób emocjonalnie niewiarygodny i klepiące momentami bardzo niedobrze napisane dialogi. Wszystko to oblane stosownie zagęszczonym sosem politycznej poprawności i sentymentalizmu.
I teraz powiem coś, co być może jako recenzenta mnie kompromituje: „Who cares?!”
Kogo obchodzą tego wszystkie znaczące wady, kiedy mamy do czynienia z takim spektaklem. Spektaklem dodatkowo stworzonym przez bardzo inteligentnego filmowca, który potrafi z dystansem spojrzeć na swoje poprzednie dokonania, niekiedy je w bardzo ciekawy sposób wyśmiewając. Bo czymże jest potencjalnie kiczowata scena, w której bohaterowie mówią sobie, że czują między sobą rosnący dystans i w tym momencie ziemia między nimi pęka, a ów dystans w istocie rośnie, jeśli nie pastiszem? Czymże jest scena, w której kapitan mówi, że zaraz nastąpi zderzenie z Mount Everest jeśli nie niezłej jakości humorem sytuacyjnym? Dodatkowo Emmerich serwuje nam festiwal niesamowitych efektów specjalnych. Szczęśliwie nie powtarza błędu Michaela Baya popełnionego w przypadku drugiej części „Transformersów”. Bo efekty, choć bardzo rozbuchane, są też niesamowicie kreatywne, porywająco zrealizowane, momentami zabawne. Dodatkiem do tego opakowania jest bardzo dobrze dobrana obsada, na czele z jak zawsze grającym dobrotliwego nieudacznika Johnem Cusackiem i kradnącymi show na drugim planie Woody’m Harrelsonem i Oliverem Plattem.
Cóż…mój profesjonalizm chyba muszę schować do szafy skoro filmowi, który obiektywnie rzecz biorąc zasługuje w skali do 10 punktów na 4, a ja daje mu mocne: