Sobolewski: To już drugi film, po ciągle świeżej Grawitacji, który w rewelacyjny sposób obrazuje katastrofę w skali mikro. W miejsce nieskończoności kosmosu wchodzi bezkres oceanu. Tam mieliśmy dwóch aktorów, tutaj jeszcze jeszcze surowiej – spędzamy 100 minut w towarzystwie samotnego Roberta Redforda. Film, w którym pada 5 zdań, wciska jednak w fotel od pierwszej minuty i trzyma Nas już tak do końca. To chyba najbardziej realistycznie i inteligentnie poprowadzone kino survivalu jakie kiedykolwiek trafiło na wielki ekran.
Film wpisując się w znany schemat zrobił się ryż, trzeba go jakoś pozbierać ani przez chwilę nie wpada w żadną z pułapek tej fabularnej kliszy. Nie mamy tu zatem żadnej ckliwości, hollywoodzkich reminiscencji bohatera, czy też odklejonych od rzeczywistości zwrotów akcji. Film emanuje, surową do suchej kości, wolą walki o przetrwanie.
All is lost pachnie Hemingwey’owskim Starym człowiekiem i morze.
Stasierski: Po raz pierwszy w swojej prawie 50-letniej karierze Robert Redford ma duże szanse na Oskara dla najlepszego aktora. Nie dziwi to po obejrzeniu wybitnego All is lost J.C. Chandora, który w genialnej, niemal niemej kreacji Redforda znajduje swój najmocniejszy punkt! Dodatkowo jednak pokazuje, że sam Chandor rozwija się jako reżyser, potrafiący stworzyć najbardziej przerażającą wizję oceanu w historii i połączyć ją z subtelnym, niemal medytacyjnym studium osobowości człowieka, którego życie uzależnione jest w całości od kaprysów natury.