Andrea Arnold jest niezwykle…skutecznym reżyserem. Trzy z czterech jej filmów otrzymywały Nagrodę Jury na festiwalu filmowym w Cannes. Jednym z nich jest American Honey, który stanowi idealny dowód na to, że jest nie tylko skuteczna, ale też znakomicie nauczyła się swojego fachu.
Star (zachwycająca Sasha Lane – co za debiut) chce się wyrwać z szarej rzeczywistości. Jednak sposób, który wybiera jest co najmniej nietypowy – podłącza się do grupy młodych ludzi, których pracą jest sprzedawanie prenumerat czasopism. Jednym z liderów ekipy jest Jake (znakomity Shia Labeouf), który staje się nie tylko jej mentorem, ale też pierwszą wielką miłością życia.
Fabuła American Honey jest rzeczą dla tego filmu…drugorzędną. Paradoksalnie to brzmi, szczególnie w kontekście obrazu, który trzyma nas w fotelu przez dobre 160 minut. Jednak Arnold gra z widzami w grę ryzykowną, ale gra w nią skutecznie. Podobało mi się to, że przez większą część tego seansu nie myślałem o historii, a mimo to byłem całkowicie zahipnotyzowany. Chodziło jedynie o to w jaki sposób była ona podana. Arnold jest tutaj tym kierowcą, który nie trzyma równego tempa, wrzuca kolejne biegi nieregularnie i w dużych odstępach, ale co ważne praktycznie nigdy nie hamuje. Dzięki jej nieprawdopodobnie sprawnej reżyserii chłoniemy atmosferę tego filmu, jego magnetyzujący klimat, który staje się samoistnym substytutem fabuły. Ona musi istnieć, ale tak naprawdę jest tylko dodatkiem, chwilami nieistotnym, do bohaterów, którzy są personifikacją pewnego zjawiska. Podobnie o pokoleniu opowiadał Michał Marczak we Wszystkich nieprzespanych nocach – poprzez niemalże wyjęte z warszawskich imprez epizody. Arnold stosuje ten sam zabieg i podobnie jak Marczak wygrywa w pełni. Bo po początkowej irytacji, która temu seansowi towarzyszy, zaczynamy w sposób nie do końca wyjaśniony uśmiechać się do ekranu i pobierać z niego niesamowitą energię.
Czerpiemy ją zarówno od bohaterów – Star i Jake’a – między którymi jest niemalże zaraźliwa chemia. Czerpiemy ją także z fantastycznych zdjęć Robbiego Ryana, w których nawet ta najbrudniejsza, najbardziej smutna część Ameryki, z którą kojarzą się przydrożne motele i te nieśmiertelne dinery, staje się miejscem w jakiś sposób inspirującym i dającym się polubić. W końcu energia płynie także z muzyki, którą Arnold wykorzystuje w bardzo specyficzny sposób – otóż prawie w ogóle nie ma w filmie fragmentów muzycznych słyszanych z backgroundu. Niemalże cała ścieżka dźwiękowa oparta została na piosenkach, które słychać w samochodzie przewożącym bohaterów z miejsca na miejsce. Piosenki te nierzadko są także śpiewane przez bohaterów, jak choćby ten hit Rihanny:
Dzięki takiemu potraktowaniu muzyka staje się właściwie równoprawnym bohaterem tego filmu.
American Honey nie jest odkrywcze, bo opowiada o zjawisko opisanym i dobrze udokumentowanym – o młodzieży, która szuka szansy na lepsze życie, ale tak naprawdę miota się bez celu, imając się różnych prac, robiąc najróżniejsze rzeczy w poszukiwaniu swojego American Dream. Tego snu, którego zapewne nigdy nie odnajdzie. To, że film Arnold nie jest oryginalny fabularnie pozostaje jednak kompletnie bez znaczenia w kontekście jego realizacji, w której można się bez reszty zakochać. Andrea Arnold jest Brytyjką, ale z sercem po tej kontynentalnej stronie Kanału La Manche. Dzięki tej wrażliwości jej filmy ogląda się z jeszcze większą przyjemnością.