Po tym seansie mogę powiedzieć jedno – już wiem, kto w Polsce dobrze czuje młodych, rozumie (z grubsza przynajmniej) jak rozmawiają, czego słuchają, przy czym się bawią. A przy okazji umie pokazać wszystkim, którzy uważają, że w naszym kraju nie da się robić kina rozrywkowego po swojemu, środkowy palec. Nazywa się Xawery Żuławski i jest twórcą najlepszego filmu tegorocznej Gdyni – „Apokawixy”, która właśnie zawitała na ekranach naszych kin.
Czas po zdaniu ostatniej matury, tę pierwszą chwilę wolności i początku najdłuższych wakacji w życiu pamiętam…jak przez mgłę. W tym roku minęło 15 lat. W przypadku Xawerego i współscenarzysty Krzysztofa Bernasia minęło ich zapewne sporo więcej, co pokazuje jak dużą odwagę mieli. Opartą głównie na bezczelnie przyjętym założeniu, że oni czują młodych, ba że wciąż są młodzi. Zaskoczenie jest tym większe, że ten sam Xawery Żuławski w poprzednim swoim filmie rozliczający się ze swoim i swojego ojca ego, tym razem pokazał, że ego można zostawić z tyłu głowy, a liczy się głównie zabawa. I ona jest w tym filmie absolutnie wyjątkowa.
Nie spodziewałem się, że kiedykolwiek po seansie polskiego filmu będę w stanie powiedzieć, że lepszej imprezy w kinie nie uświadczycie. Nie tylko w tym roku, możliwe, że w tej dekadzie. Nie spodziewałem się też tego, że stwierdzę, że jakiś film stworzony przez współczesnego polskiego twórcę będzie miał potencjał, żeby stać się kultowym w przyszłości – „Apokawixa” może się stać kultowa, ma ku temu wszelkie argumenty.
Nie dość bowiem, że jest swego rodzaju głosem pokoleniowym, o czym już wspominałem wielokrotnie. Jest też zupełnie nie przystającą schematom rodzimego kina zabawą – i tego to już akurat w Polsce ze świecą szukać. Jak u nas ktoś pokazuje imprezę, to jest na niej 5 osób, które muszą reprezentować 5 podstawowych społecznych schematów. Jak ktoś pokazuje w naszym kinie imprezę, to wygląda ona tak, jakby reżyser nigdy na imprezie nie był. W „Apokawixie” Żuławski pokazuje, że warto, ba nawet trzeba, niekiedy spuścić hamulec i pozwolić historii płynąć w dobrze obranych kierunkach. W Gdyni wiele czasu poświęcono na krytykę dydaktyzmu „Apokawixy”, w której Żuławski jakoby stał się banalnym kontestatorem oczywistych myśli o negatywnym wpływie ludzi na środowisko. Oczywiście są w tym filmie takie myśli, ale jakie one mają znaczenie w kontekście tej przepięknej, wzruszającej w swojej bezceremonialności i kompletnym braku szacunku dla świętości zabawy. Nikt chyba nie byłby w stanie tak nawiązywać do Wajdy i innych klasyków rodzimej kinematografii jak Żuławski, robiąc to z klasą, z urokiem. I z chirurgiczną precyzją. Jest bowiem w „Apokawixie” pewien paradoks – sprawia ona wrażenie filmu szalenie wręcz chaotycznego, zrobionego na klasycznym flow, bez ładu i składu. Ja w tym miejscu stawiam tezę odwrotną – wydaje mi się, że Żuławski jest wręcz absurdalnie precyzyjny w swoich działaniach i dzięki temu tworzy film na granicy gatunkowej perfekcji.
Perfekcja „Apokawixy”, obok fabuły która jest fenomenalna w swojej prostocie (impreza, impreza, zombie, flaki, próba przetrwania), objawia się choćby w castingu. Ekipa młodych aktorów, z Mikołajem Kubackim, Walerią Gorobets i nagrodzoną w Gdyni Martą Stalmierską, jest tu wspomagana przez niezwykle mocny zespół weteranów kina, z mistrzowskim Cezarym Pazurą. Osobne słowo należy się Sebastianowi Fabijańskiemu, który nigdy nie zagrał lepszej roli. Jego timing komediowy jest rewelacyjnym odkryciem Żuławskiego, który w „Mowie ptaków” kazał mu być cierpiętnikiem. Tutaj daje mu do grania dużo więcej szalonych, pozytywnych motywów, i dzięki temu Fabijański absolutnie kradnie ten film. Oddaje pola dopiero w momencie, kiedy na ekranie pojawiają się zombie – po mistrzowsku ucharakteryzowane, zabawne, ale szalenie niebezpieczne, które zabić można jedynie strzałem w głowę. Ah, jak ja kocham taką zabawę gatunkiem! Jak bardzo cenię inteligentnego twórcę, który umie uszanować widzą, którego zaprasza do swojego świata. Xawery Żuławski bez wątpienia tworzy świat i dobrze, że chce go rozwijać, o czym świadczy zapowiedź sequela.
Na koniec wisienka na torcie. Wsłuchajcie się w tę dość wiekową już piosenką i z myślą o niej idźcie na „Apokawixię” – będziecie zachwyceni. Tak jak musi być Grubson. I tak jak byłem ja.