…ale za to bardzo zabawni. Edgar Wright początek swojej reżyserskiej kariery mocno oparł na współpracy z Simonem Peggiem, co zaowocowało filmami Wysyp żywych trupów, Hot Fuzz i To już koniec świata. Jednak to Pegg był gwiazdą tych filmów, zarówno jako główny aktor, jak i scenarzysta. Wright pozostawał w cieniu. Jeśli Scott Pilgrim kontra świat nie okazał się wystarczającym argumentem do zapewnienia Wrightowi suwerennej pozycji w świecie kina, to Baby Driver będzie nim z całą pewnością. Trudno spodziewać się lepszej rozrywki w te wakacje.
Baby (wreszcie coś z siebie wycisnął Ansel Elgort) jest niesamowitym kierowcą. Z powodu przewinień z przeszłości, swoje umiejętności musi wykorzystywać do zleceń wskazywanych przez tajemniczego Doca (Kevin Spacey). Jak łatwo się domyślić nie są to zlecenia legalne – Baby pomaga w spektakularnych kradzieżach. Między jedną a drugą akcją poznaje Debora (znana z Downton Abbey Lily James), która może stać się dla niego inspiracją do zmiany dotychczasowego życia. Czy jednak pozwoli mu na to Doc i jego ludzie?
Ta fabuła nie zwiastuje niczego dobrego. A jednak Edgar Wright tym filmem stał się dla mnie Richardem Linklaterem kina rozrywkowego. Linklater jest mistrzem w kreśleniu ciekawych portretów różnych warstw amerykańskiego społeczeństwa. Wright z kolei staje się powoli suwerenem jeśli chodzi o klisze, schematy i zagrywki filmowego mainstreamu, które potrafi przełożyć na swój filmowy język, bawić się nimi, a przy okazji dostarczać niesamowitej zabawy widzom swoich filmów. Różnica między Baby Driverem, a poprzednimi dokonaniami Wrighta jest ciekawa – w poprzednich filmach, szczególnie tych, które były pastiszami gatunkowymi, wyczuwalny był cynizm Wrighta (a może Pegga?), jego ironia, których niekiedy nie próbował nawet ukrywać. Tutaj miałem wrażenie, że po raz pierwszy opowiadał historię, na której prawdziwie, od serca mu zależało. Widać to zarówno w sekwencjach akcji, które są nawet jak na niego niezwykle kreatywne, a już w Scotcie Pilgrimie pokazał, że się na tym zna. Szczególnie widać to jednak w relacjach między bohaterami, które są prawdziwe, urocze momentami i widać w nich naturalnie powstającą między postaciami energię oraz chemię na kilogramy. To dzięki taki skrojonym postaciom (doskonale obsadzonym też) w dużej mierze Baby Driver pędzie od sceny otwierającej do rozdzierającego serce finału rodem z Casablanki. Zarówno główni aktorzy – Elgort, który do wczoraj kojarzył mi się tylko z Gwiazd naszych wina, oraz James – jak i mocny drugi plan z Jamie Foxxem i Jonem Hammem spisują się doskonale i dokładają dużą cegiełkę do tego sukcesu. Największą aktorską dokłada jednak wybitny Kevin Spacey, który nie miał tak wyśmienitej roli do zagrania w kinie od czasu Margin Call (2011 rok) albo i dłużej. I po raz pierwszy od lat nie był Frankiem Underwoodem.
Specjalnie napisałem, że największą aktorską cegiełkę dołożył Spacey, bo największą w ogólności dołożył umysł (zapewne w dużej mierze Wright), który zebrał TEN soundtrack do kupy. Nie mam żadnych wątpliwości, że niczym Terrence Malick, dopiero po zebraniu muzyki Wright dopisał do niej scenariusz, ale nie winię go za to, bo konstrukcja, którą stworzył w czasach, o których śnię niekiedy, warta byłaby nominacji do Oscara. Podobnie jak montaż i wiele innych aspektów tego najbardziej świeżego filmu lata, którego właściwie każdą scenę można byłoby okrasić komentarze Cool. I nie jest to takie cool, po którym widać, że reżyser jest zakochanym w sobie bubkiem. Widać zaś swobodę, styl, wyczucie i pewność siebie – cechy niezbędne do odciśnięcia mocnego piętna na współczesnym kinie.
Baby Driver to film, który zapewne stanie się kultowy. Wygląda na to, że słusznie.