Sobolewski: Zack Snyder ostatnio w odpowiedzi na fale krytyki swojego filmu zripostował mówiąc, że jego film to przecież czysta rozrywka i odradzał w nim szukać poważnego tonu. Przeczytałem tę wypowiedź z niedowierzaniem, przecierając sumiennie oczy. Tak się bowiem składa, że Batman v Superman jest dokładnie przeciwieństwem słów Snydera – to film przyciężki, bez dystansu do siebie, wyjałowiony praktycznie ze wszelkiego humoru i dobrze pojętej rozrywki. 150 minut barokowego mroku w slow-motion może szybko zmęczyć. I męczy. Jak się bowiem robi tak długi film (przypomnę „rozrywkowy”) to trzeba mięć naprawdę dobry powód. Snyder nie miał. Całość rozłazi się w szwach, traci tempo i serwuje masę idiotycznych scen. Największy winowajca to oczywiście kretyński scenariusz. Już sam punkt wyjścia świata przedstawionego w którym oba superbohaterskie miasta (Gotham City i Metropolis) leżą koło siebie przedzielone tylko rzeką zakrawa na, niesmaczny dla intelektu, żart. Dalej jest tylko gorzej. Fabuła filmu to scenopisarski kac. I to po grubym sylwestrze.
Zły scenariusz prowadzi kolejno do złego aktorstwa. Momentami paraliżująco złego. Ben Affleck jest dobry przez 15 minut. Później czar pryska, a jemu zostaje do końca filmu ta sama jedna, smutna mina. Henry Cavill to kawał przystojnego chłopa ale nikt mnie nie przekona, że to dobry aktor. No niestety. Superman w jego wydaniu jest pozbawiony charyzmy i autentyczności (podwójnie trudne zadanie uwiarygodnić taką postać). Momentami wręcz miałem wrażenie (to juz jednak sprawa scenarzystów) że jest lekko opóźniony w rozwoju (scena w Senacie, interakcja z Lois Lane). Przykro. To jednak i tak nic w konfrontacji z Lexem Luthorem w interperetacji Jesse Eisenberga. Takiej tragedii w uniwersum DC na stołku villiana chyba nikt nie widział. Eisenberg jest ośmieszający zły (i nie, to nie jest tak że tak miało być) i nic go nie broni. Hisptersko-nerdowska wersja Lexa Luthora to rak (w filmie goli głowę – czy to jakaś aluzja?). Szkoda, że nawet osiłek Luthora (Doomsday) to tylko kawał guana naszpikowanego koksem. Batmana zawsze definiowali jego przeciwnicy, a Ci potrafili być niesamowici pod każdym względem (nolanowski Joker czy Bane). Tutaj jest zatem w sumie sprawiedliwie – żenujący Luthor i jego king-kongowy schab kreślą podobnej jakości Batmana i Supermana. Ja wiem, że dolary się zgadzają, a Snyder z ekipą ociera szmaty od krytyków 100 dolarówkami, ale krzywdzicie uniwersum DC takimi tworkami. Czy to taki trudne, że po Christopherze Nolanie nie powinno się już robić Batmana? Przynajmniej nie w tej samej dekadzie.
3/10
Stasierski:
Odkąd gatunek kina superbohaterskiego opuścił Christopher Nolan, wyglądało na to, że Marvel Studios przejmie nad nim całkowitą kontrolę. Pierwszą podstawą tego twierdzenia był fakt, że chyba na dobrych kilkanaście, jeśli nie więcej, lat przyjdzie nam pożegnać się z postacią Bruce’a Wayne’a/Batmana, która ten gatunek rozwinęła do stanu dzisiejszego. Inne plany mieli jednak szefowie DC Comics. Nie dość, że postanowili sięgnąć po ukochanego bohatera Ameryki, to jeszcze zaaranżować jego potyczkę z innym wielkim ulubieńcem zza oceanu Supermanem. Pomysł, lekko mówiąc, trudny do uwiarygodnienia. Tym bardziej pod przewodnictwem Zacka Snydera, którego początki z Clarkiem Kentem (Człowiek ze stali) okazały się co najmniej niefortunne. Jednak trochę na złość Marvelowi pozostawałem w nadziei, że jest szansa. W końcu w obsadzie pojawił się m.in. Jeremy Irons jako Alfred oraz Jesse Eisenberg jako Lex Luthor, a na Wonder Woman wybrana została przepiękna Gal Gadot. Do grona scenarzystów dołączył też nagrodzony Oscarem za Operację Argo Chris Terrio. Dlaczego, więc jeśli powinno być tak dobrze, jest tak źle?
Powodów jest od groma i więcej. Wszystko zaczyna się od scenariusza, który promieniuje na resztę elementów. Szczególnie w tym kontekście mam na myśli obsadę, którą można podzielić na tych, którzy do grania nie mają nic (Ben Affleck jak Batman czy Irons) oraz na tych, którzy próbują mimo wszystko szarżować, ale nic z tego nie wychodzi (tragiczny Eisenberg oraz najgorsza w swojej imponującej karierze Amy Adams). Jak w tym podziale wypada Henry Cavill? Jego Superman jest tak mdły, jak nigdy, a kiedy próbuje być groźny, wypada karykaturalnie. Nie ma więc w tym filmie ani jednej roli zagranej w punkt. Główną winę ponosi za to Snyder, który zamiast skupiać się na tworzeniu postaci, walczy z tempem serwowanej historii. Jednak i to starcie przegrywa z kretesem. Batman v Superman jest kompletnie pozbawiony dynamiki, nie mylić z akcją, której jest co prawda dużo, ale efektownej i zrobionej z rozmachem jak na lekarstwo. Jeśli Snyder, jak zapowiadał, miał na celu zrobienie filmu rozrywkowego, to albo przerosły go ambicje, albo zabrakło mu warsztatu. W każdym razie przez 2 i pół godziny ogląda się ten kawałek mrocznego, ale niewiarygodnego emocjonalnie kina bardzo ciężko, bo nie dość, że brakuje tego prostego funu, to jeszcze scenarzyści serwują nam takie kwiatki jak fragment sekwencji finałowej, w której kluczowe jest imię „Martha”. Szukajcie memów, będą na pewno. Lepsze to niż iść do kina.
2/10