Katarzyna Rosłaniec to reżyserska, do której idealnie pasują słowa: odważna i bezkompromisowa. Pytanie tylko, czy w tym szaleństwie tkwi metoda?
Bękarty kina – są przeciwieństwem mainstreamowych filmowców. Najlepiej wychodzi im wkurzanie widzów i krytyków, wzbudzanie w nich niepokoju, a czasem najlepiej wychodzą im… porażki. To oni są bohaterami mojego cyklu o podtytule „Napluję na wasze gusta filmowe”.
Nie należę do entuzjastów jej poprzedniego filmu Bejbi blues. Pełnometrażowy debiut Katarzyny Rosłaniec, Galerniaki chciałbym szanować za to, że został w nim podjęty ważny społeczny temat, ale… To jednak trochę za mało. Przed seansem Szatan kazał tańczyć byłem więc pełen obaw. Być może to, że oczekiwałem filmowych tortur i zastanawiałem się, czy nie jestem filmowym masochistą, decydując się na taki seans, sprawiło, że o dziwo ten film pozytywnie mnie zaskoczył, choć odczuwałem i wciąż odczuwam w stosunku do niego wielką ambiwalencję (podobną, jak w stosunku do Tylko Bóg wybacza – jednego z moich ulubionych filmów). Owszem, wyszedł z tego pretensjonalny przerost formy nad treścią, ale jest w nim coś, co mnie zaciekawiło, zaniepokoiło, a nawet zafascynowało (wielki plus dla Magdaleny Berus i Łukasza Simlata. Ta pierwsza, choć nie jest aktorką z wykształcenia, coraz bardziej się rozwija i będę z zainteresowaniem śledził dalszy przebieg jej kariery). Odnoszę wrażenie, że Rosłaniec to reżyserka poszukująca, która poszukuje nowego języka filmowej narracji. Nie boi się przy tym ryzyka i szarż, balansując na cienkiej czerwonej linii między pretensjonalnością, a czymś więcej. Pod tym względem stawiam ją w jednym rzędzie z Andrzejem Żuławskim i Janem Komasą, ale też – niestety – niebezpiecznie blisko było jej do Barbary Białowąs.
Oglądając Szatan kazał tańczyć otrzymałem dar od artystki, która próbowała opowiedzieć o czymś ważnym. Taki prezent, jakkolwiek pełen kiksów, nie może mnie zniechęcić (za bardzo doceniam tego typu podejście), choć zapewne zniechęci, oburzy i zniesmaczy bardzo dużo osób.
W swoim nowym filmie czarna owca (a może tak naprawdę czarny koń?) polskiego kina opowiedziała o hedonizmie i egoistycznym podejściu do życia, przez które coraz więcej osób jest samotnych (przypominały mi się słowa bohaterki filmu Pociąg Jerzego Kawalerowicza: „Nikt nie chce kochać, wszyscy chcą być kochani”). W narcystycznej epoce mediów społecznościowych wielu ludzi zapomina o innym człowieku, zatracając się w obsesyjnym pragnieniu zwrócenia na siebie uwagi (kojarzy mi się to z paradoksem oszustwa, o którym pisał David Foster Wallace: „Im więcej czasu i wysiłku poświęcałeś staraniom, by wydać się ciekawym i atrakcyjnym dla innych ludzi, tym mniej ciekawy i atrakcyjny czułeś się sam dla siebie – byłeś oszustem”). Bardzo szanuję Rosłaniec za to, że postanowiła się zmierzyć z takim tematem, na dodatek w tak odważnej i bezkompromisowej formie (aż dziwne, że nie chciała pokazać tego filmu w konkursie głównym festiwalu T-Mobile Nowe Horyzonty, na którym bywa zresztą jako widz, zachwycając się chociażby filmowymi dziełami Leosa Caraxa).
Jakby tego było mało, od początku chciała zrealizować film składający się z luźnych scen, które widz będzie mógł sam sobie ułożyć. Ma to być możliwe za sprawą specjalnej aplikacji. Reżyserka wyszła z założenia, że skoro tyle osób krytykuje jej filmy, to niech ten ułożą po swojemu. Może dzięki temu okaże się lepszy.
Dowcip polega na tym, że Rosłaniec wcale nie jest pewna, czy wersja, którą można oglądać w kinach, jest tą najlepszą. W trakcie prac nad filmem wysyłała do dystrybutorów, producentów i tak dalej różne wersje i warianty scenariusza, za każdym razem inne.
Pierwotnie reżyserce marzyło się zbudowanie instalacji w formie kostki Rubika. Na każdej jej ścianie miało być dziewięć scen w kwadracie, każda w sześciu kolorach, które dostrzegłoby się w trakcie budowania kostki. Każdy kolor w tym filmie coś symbolizuje, o czymś mówi. Bardzo podoba mi się ten pomysł.
Rosłaniec uważa, że w filmach wcale nie muszą być opowiadane historie, które mają początek, środek i koniec. Autorka Bejbi blues nie ogląda filmów po to, by dowiedzieć się, jak się skończą, ale by poczuć emocje i zbliżyć się do tego, co chciał powiedzieć i co czuje twórca danego filmu. Jej podejście jest podobne.
Mimo wszystkich wad i niedociągnięć Szatana… intrygują mnie chwile, gdy szukam kluczy łączących ze sobą poszczególne jego sceny, choć nie zawsze je znajduje, albo nie zawsze do siebie pasują. Coś czuję, że klucze innych widzów, a nawet reżyserki, nie będą takie same jak moje. Sprawdźcie ten film, nie bójcie się jego pretensjonalności i tego, że go nie zrozumiecie. Gdybym wychodził z założenia, że na pewno nie dostrzegę niczego wartościowego w – często niestety pretensjonalnej – współczesnej sztuce, i że nie wszystko z niej zrozumiem, nie chodziłbym do muzeów, teatrów i kina. A Wy?