Niewinna piosenka przekształcona przez Davida Lyncha w ponury fetysz – uwielbiam!
Bękarty kina – są przeciwieństwem mainstreamowych filmowców. Najlepiej wychodzi im wkurzanie widzów i krytyków, wzbudzanie w nich niepokoju, a czasem najlepiej wychodzą im… porażki. To oni są bohaterami mojego cyklu o podtytule „Napluję na wasze gusta filmowe”.
Klimat i sceneria niczym z kina noir, romans młodego chłopaka ze starszą kobietą- fatalną (a nie odwrotnie!) i psychoseksualna energia, o której pisał James Hoberman. Nie ukrywam, że mam słabość do filmu Blue Velvet.
Michael Aktinson podzielił się taką oto refleksją na jego temat:
„Wydaje się, że bohater szuka sceny pierwotnej, jak gdyby próbował podglądać rodziców w zakazanym rytualne seksu”.
Sam Ishii – Gonzales dodał zaś:
„Problemem człowieka – wilka nie była scena pierwotna, której był świadkiem, mając półtora roku; problem powraca z zupełnie innego powodu”.
Blue Velvet kręci się wokół fantazji i tajemnicy pożądania. David Lynch unika widoku genitaliów i teatralną scenę pełną seksualnej przemocy buduje wokół niewidzialnej obecności. Przedstawiając seks, jednocześnie go zakrywa.
Ponoć w latach 90tych wielu młodych Amerykanów (i pewnie nie tylko) oglądało ten film sekretnie na kasetach wideo jako zakazany owoc traktujący o brutalnym seksie. Było to dla nich dzieło przełomowe, wyznaczające granice ich dorosłości.
Kto wie, być może racje miał Michel Foucault, gdy napisał:
„Perwersyjność nowoczesnego społeczeństwa nie występuje wbrew jego purytanizmowi ani jako przeciwwaga hipokryzji; to społeczeństwo jest perwersyjne prawdziwie i bezpośrednio”.
O tym m.in. opowiada to filmowe arcydzieło, które wciąż niesamowicie działa na moją wyobraźnie!