…jednak niestety nie jest. Steven Spielberg zestarzał się. Widać to było już w jego poprzednich filmach, które paradoksalnie były zdecydowanie bardziej udane. Nie wymagały bowiem szaleństwa, a raczej spokoju doświadczonego filmowca, którego Spielberg jest w stanie aktualnie dostarczyć aż nadto. Jednak przy okazji adaptacji powieści dla dzieci wielkiego Roalda Dahla, potrzeba było dawnej energii i zapomnianej już kreatywność – Spielberg nie jest już po prostu tym samym twórcą co 2 dekady temu.
A przecież niby wszystko się zgadza – Janusz Kamiński kręci z maestrią (zdecydowanie lepsze są te zdjęcia, od tych prześwietlonych w Moście szpiegów), John Williams odnajduje swoją kreatywność do stworzenia bardzo ładnych tematów przywołujących dzieciństwo, a Mark Rylance aktorsko jak zwykle bryluje, choć właściwie widzimy jedynie jego twarz, na którą nałożono komputerową charakteryzację BFG.
Co więc w BFG: Bardzo Fajnym Gigancie nie zagrało? Głównie niestety fabuła. Melissa Mathison nie potrafiła z materiału wyjściowego stworzyć mocnej historii. Brak jej magii, tak charakterystycznej dla familijnych filmów Spielberga z lat 80. i 90. Spodziewałem się wzruszeń, albo że chociaż na chwilę moje serce zacznie szybciej bić. Niestety przez to, że bohaterowie nie są interesujący, a relacja między nimi mało przyjacielska, toteż BFG przez większą część seansu ani ziębi, ani grzeje. Są wręcz momenty kiedy przeraźliwie męczy, a przy okazji wątku z brytyjską królową irytuje. Powód jest jeden – te składniki fabularne zostały zrobione na pół gwizdka, bez tej dziecięcej fantazji młodego Spielberga, którego narracja wygląda tak, jakby z minuty na minutę się coraz bardziej dystansował od swoich bohaterów.
Nigdy nie posądzałbym Spielberga o brak warsztatu, ale już o brak serca do opowiadanej historii muszę. Chciałoby się powiedzieć, że tej opowieści potrzeba było kreatywności Tima Burtona lub Guillermo Del Toro. Potrzeba było też lepszych specjalistów od dubbingu, bo jak przy okazji animacji polski dubbing wydaje się być jednym z najlepszych na świecie, tak w filmach aktorskich często kuleje. BFG jest tego niestety przykładem aż nazbyt widocznym. Paweł Wawrzecki jest koszmarny jako Gigant, który wszystkie możliwe czasowniki mówi w bezokoliczniku. Kto uznał to za dobry pomysł? Z kolei grająca Sophie Milena Gąsiorek, niestety dokłada swoją cegiełkę do słabości głównej bohaterki, której nie udźwignęła maleńka Ruby Barnhill.
Parafrazując polską wersję Giganta: Panie Spielberg, nie robić więcej takich filmów, bo trudno zrozumieć, że można tak nudzić i marnować potencjał. A dubbingować Rylance’a – zgroza!