Są takie filmy, które mimo naprawdę prostej fabuły, nienarzucającej się akcji, zapadają w pamięć i zostaną w niej na lata. Najlepszym przykładem tego typu produkcji jest wybitny Boyhood Richarda Linklatera.
Linklater w realizacji Boyhood zaproponował nowy standard kręcenia filmów. Jego obraz pod względem produkcyjnym jest rzeczą absolutnie bez precedensu. Jak bowiem inaczej określić film, który kręcony był na przestrzeni bagatela 12 lat, kilka dni zdjęciowych w każdym roku? Niespotykane, przy okazji bardzo ryzykowne. Po wyjściu z kina trzeba jednak powiedzieć, że ryzyko się opłaciło. Boyhood jest bez wątpienia najlepszym filmem w karierze Richarda Linklatera. Ośmielę się powiedzieć, że to wręcz jeden z najlepszych amerykańskich filmów ostatnich kilkunastu lat. Zwykle jestem ostrożny w kwestii tego typu określeń, co tym bardziej mówi jak wielkie wrażenie zrobił na mnie Boyhood. Magia tego filmu zaczyna się od jego konstrukcja fabularnej, która nie różni się mocno od typowego filmu familijnego na niedzielne popołudnie do obiadu. Różnica jest inna – tego typu produkcje ogląda się przy okazji, zajadając ten sam co w każdą niedzielę rosół, a od Boyhood nie można oderwać wzroku. Linklater pokazuje w swoim rewelacyjnym filmie, że prawdziwe życie, wcale nie musi być nudnym tematem. Tym bardziej życie pokazywane niejako w czasie rzeczywistym, wszak aktorzy grający w filmie dorastają na ekranie, co dodaje Boyhood jeszcze więcej realizmu. Mimo niesamowitego bogactwa tematycznego, nie jest to jednak realizm widza męczący, atakujący go efekciarstwem, wybuchami emocjonalnymi. Linklater nie stosuje takich tanich chwytów narracyjnych, nie manipuluje widza łzawymi scenami, opiera cały przekaz na prawdziwości swoich bohaterów, realistycznym ukazaniu ich życia, które nie było usłane różami. Genialnie korzysta z przejść między kolejnymi latami życia, nadając Boyhood niesamowitej dynamiki, tak potrzebnej filmowi trwającemu dwie godziny i czterdzieści minut. Tego czasu jednak nie czuje się w ogóle. Przeciwnie, jeśli w pewnym momencie spojrzycie na zegarek i policzycie ile czasu zostało, przyjdzie Wam na myśl to o czym ja pomyślałem podczas projekcji filmu w trakcie festiwalu T-Mobile Nowe Horyzonty: Szkoda, że to już niedługo się skończy. To zdanie jest swoistym testamentem tego wielkiego, nie boje się użyć tego słowa, filmu – chce się go oglądać więcej i więcej, z każdą minut czując coraz silniejszą relację z ponadczasowymi bohaterami, których świetnie rozumiemy. Wielu z nas zapewne dorastało w podobnych czasach co Mason grany w sposób absolutnie niebywały przez debiutanta Ellara Coltrane’a. Jego naturalność i zaskakująca charyzma jest jedną z największych zalet Boyhood. Wspomagają go doświadczeni aktorzy u szczytu swoich możliwości – Ethan Hawke i najlepsza z całego filmu Patricia Arquette. Ta trójka aktorów, razem z Linklaterem, napędzają ten film, nadając mu niesamowite tempo. Poza wszystkim, będąc już podróżą przez epoki muzyczne, filmowe, dzięki nim Boyhood jest także wyśmienitą rozrywką, którą ogląda się z niesamowitą przyjemnością. Richard Linklater połączył, więc w swoim filmie wodę z ogniem – stworzył amerykańską familijną epopeję, kino niesamowicie ambitne, a jednocześnie przystępne i bezpretensjonalne.
O Boyhood będzie się jeszcze mówiło przez lata. Obraz Richarda Linklatera jest na najlepszej drodze do stania się klasykiem amerykańskiego kina. I w przeciwieństwie do wielu klasyków z przeszłości, zasługuje na to miano w pełni. Takie filmy są uzasadnieniem, dlaczego kino to wciąż sztuka, a nie tylko tępa rozrywka dla mas.
Maciej Stasierski
Boyhood (reż. Richard Linklater):