„La Chimera” to najnowsze dzieło włoskiej reżyserki Alice Rohrwacher, której „Szczęśliwy Lazzaro” jest jednym z moich ulubionych filmów poprzedniej dekady. Na jej nowy obraz czekałem cały festiwal (premierowy pokaz był ostatniego dnia) i po cichu liczyłem na mocne zwieńczenie canneńskiej imprezy.
To najbardziej przystępne dzieło w jej dorobku, które łącząc atrakcyjność fabuły z charakterystyczną dla jej stylu baśniową aurą, tworzy uniwersalność formy. Zadowoleni będą zarówno wielbiciele głębokiego arthouse’u, jak i widzowie z mniejszym bagażem filmowych doświadczeń.
Fabuła osadzona jest w realiach lat 80. XX wieku i przedstawia historię Arthura – Brytyjskiego archeologa nielegalnie poszukującego pozostałości po kulturze Etrusków. Wraz z grupą bandytów kradną zabytki i sprzedają je na czarnym rynku anonimowym kupcom.
Reżyserka kreuje świat korzystając z realizmu magicznego i celuloidowej struktury ziarna. Zaokrąglone rogi obrazu przypominają kino starej epoki i – podobnie jak w Lazzaro – nadają filmowi charakter mitu (twórczyni niejednokrotnie odwołuje się do mitologii), czy też imaginacji. Styl Rohrwacher idealnie komponuje się z cechami psychologicznymi głównego bohatera zawieszonego gdzieś pomiędzy snem, a jawą; istnieniem, a niebytem. I w zasadzie całą „La Chimerę” można podsumować w podobnym kluczu – jest to film o przejściu pomiędzy bytami i tym, co po nas pozostanie.
Być może nie jest to poziom wybitnego „Szczęśliwego Lazzaro”, ale i tak Rohrwacher gra w swojej lidze. Jaka szkoda, że wyjechała z Cannes z pustymi rękami… Dla mnie zdecydowanie topka tegorocznego konkursu!
Slow cinema ma się dobrze! Tegoroczna edycja canneńskiego festiwalu obfitowała w znakomite filmy spod znaku slow. Na przekór osobom, które wieściły, iż neomodernistyczne kino nie ma już praktycznie niczego nowego do zaoferowania, a styl dawno zjadł swój ogon. Nic bardziej mylnego; slow cinema jest w bardzo dobrej kondycji czego dowodem są zarówno udane powroty wielkich mistrzów, jak i fantastyczny debiut, a w zasadzie objawienie w świecie kina kontemplacji.
Wietnamski reżyser Phạm Thiên Ân zasłużenie odebrał Złotą Kamerę, czyli nagrodę dla najlepszego debiutanta. Jego „Inside the Yellow Cocoon Shell” to jeden z najlepszych filmów jakie obejrzałem w Cannes. Trzygodzinna metafizyczna podróż do innego wymiaru odczuwania. Reżyser pełnymi garściami czerpie od największych twórców slow kina – są tu widoczne inspiracje stylistyką Angelopoulosa, Tarkowskiego czy Weerasethakula. Dla takich odkryć jeździ się na festiwale!
Wang Bing zaskoczył natomiast pokazywanym w sekcji pozakonkursowej godzinnym (na jego standardy można traktować go jako short) eksperymentem „Man in Black”. To dokument o chińskim kompozytorze Wangu Xilinie, który opowiada o swojej sztuce i trudnościach losu zgotowanych przez Mao Zedonga podczas Rewolucji Kulturalnej. W tle wybrzmiewają fragmenty symfonii Xilina (swoją drogą znakomite dzieła wpisujące się gdzieś w styl Pendereckiego), a kamera powoli studiuje jego, naznaczone zębem czasu, nagie ciało. Nietypowy eksperyment odbiegający od wcześniejszych dokonań chińskiego dokumentalisty.
Z muzycznych konotacji skorzystał także portugalski mistrz Pedro Costa w swoim krótkometrażowym filmie „As Filhas do Fogo”. To dziewięciominutowy polifoniczny utwór rozpisany na trzy głosy żeńskie. Tytułowe córki ognia śpiewają pieśń, w której każda z partii jest równorzędna. Polifonia wykorzystana jest zarówno w warstwie muzycznej, jak i filmowej, bowiem ekran podzielony jest na trzy osobne obrazy (coś jak w Vortexie Gaspara Noé). Dziewięć minut pięknej portugalskiej muzyki i kadrów niczym z obrazów Caravaggia.
Na koniec wpisu nie mogę nie wspomnieć o powracającym do kina (po blisko 10 latach przerwy) Lisandro Alonso. „Eureka” opowiada historię potomków rdzennych Amerykanów zamieszkałych w rezerwacie Pine Ridge. Główną bohaterką jest policjantka, która zmaga się z kryzysem egzystencjalnym. Alonso meandruje pomiędzy gatunkami – mamy tu czarno-biały western z Viggo Mortensenem, policyjny dramat, wreszcie uwielbiany przez twórców kina kontemplacji snuj po dżungli. „Eureka” jest swego rodzaju estetycznym miszmaszem, który zaskakująco spójnie koresponduje z fabularną osią i rozwibrowaniem emocjonalnym głównej bohaterki. Dzieło Alonso jest kinowym doświadczeniem w pełnym tego słowa znaczeniu.W tych kilkuminutowych ujęciach widz naprawdę zaczyna odczuwać więcej, bardziej, mocniej. Taka jest właśnie największa siła slow cinema!