Prosimy zapiąć pasy! Pora na intensywną jazdę! Anora to prawdziwa petarda tegorocznego konkursu i jeden z najbardziej satysfakcjonujących seansów całego festiwalu. Film Seana Bakera jest wybitnie napisaną, i jeszcze lepiej zagraną, emocjonalną jazdą bez trzymanki, która dostarcza widzowi praktycznie każdego rodzaju atrakcji. Fabuła przedstawia z pozoru typową dla hollywoodzkiego kina opowieść o współczesnym kopciuszku. Reżyser korzystając z baśniowego trzonu historii przenosi na ekran swoją wizję osadzoną w dzisiejszej amerykańskiej rzeczywistości. Tytułowa bohaterka (zjawiskowa Mikey Madison) to pracownica seksualna, w której pewnego dnia zakochuje się syn rosyjskiego oligarchy. W porywie chwili, nie zważając na konsekwencje biorą ślub w Las Vegas. Jednak amerykański sen zostaje przerwany w momencie, w którym rodzina świeżo upieczonego pana młodego dowiaduje się o jego wybryku.
Baker doskonale panuje nad dramaturgiczną warstwą, utrzymując podskórne napięcie, a jednocześnie umiejętnie uzupełnia całość o bezpretensjonalny, sytuacyjny humor. Anora na przestrzeni jednej sceny potrafi przerazić i rozśmieszyć do łez, tak właśnie wygląda prawdziwy reżyserski masterclass. Jednak prawdopodobnie obraz Bakera nie miałby tej mocy gdyby nie absolutnie wybitna kreacja Mikey Madison, która rządzi ekranem od początku do końca. To na jej barkach spoczywa narracyjny ciężar, to w jej spojrzeniu rozgrywa się główny dramat bohaterki. W idealnym świecie za takie role przyznawałoby się Oscary. Wyobraźcie sobie Pretty Woman w świecie Nieoszlifowanych diamentów braci Safdie – tym właśnie jest Anora.
Szkatułka porozrzucanych wspomnień. Tuż po seansie Parthenope Paolo Sorrentino byłem nieco zagubiony, dryfowałem gdzieś na przestrzeni znaczeń i poukrywanych kodów nie potrafiąc do końca połączyć tych wszystkich kropek. Długo zastanawiałem się czy to świadomy zabieg reżysera, czy Sorrentino pogubił gdzieś swoje klocki twórczego kunsztu. Doszedłem jednak do wniosku, że Parthenope po prostu udała się połowicznie, bo z jednej strony ładnie wpisuje się w klucz interpretacyjny ulotności wspomnień, ale z drugiej coś nie do końca wyszło w klarowności samej historii.
Cały film opiera się na retrospektywnym spojrzeniu na główną bohaterkę, od urodzenia po czas teraźniejszy. Co ważne, obserwujemy losy tytułowej postaci w subiektywnej perspektywie na zasadzie dumania o czasie minionym; nie dziwi więc, że mnogość wątków jest tutaj ogromna. Włoski reżyser w epizodycznej strukturze kreuje świat pełen melancholii, niedopowiedzeń (choć niektóre z nich wymagałby domknięcia, bądź jakiekolwiek puenty) i refleksji nad nieubłaganie upływającym czasem. Życie upływa od scenek do scenek, wszystko zamyka się w pewnym egzystencjalnym kontinuum. Parthenope może nie jest najbardziej spełnionym dziełem, jednak prowokuje do ciekawych konkluzji na temat bytu. Trzeba żyć pełnią życia – proste, ale prawdziwe.