Kinds of Kindness Yorgosa Lanthimosa był jednym z najbardziej oczekiwanych filmów całego programu. Grecki reżyser należy do czołówki moich ulubionych twórców współczesnego kina, absolutnie kocham jego specyficznie pokręcony autorski język. Najnowszy film Lanthimosa to zbiór trzech nowelek powiązanych ze sobą jedną z postaci, która stanowi niejako oś fabularną spajającą wszystkie historie. Opowieści charakteryzują się czarnym humorem (czuć pisarski pazur Efthymisa Filippou) oraz klimatem znanym z wcześniejszych dokonań greckiego mistrza. Mniej tu barokowego przepychu z Biednych istot czy Faworyty, a więcej chłodu i ascetyzmu.
Zaczyna się dynamicznie, piosenka Sweet Dreams nadaje filmowi energiczny vibe i jakoby nakierowuje widza na pewną interpretację. Jego budowę, a także aurę, porównać można do wspomnianej piosenki. Pulsujący montaż i soczyste dialogi sprawiają, że każdą nowelkę ogląda się z dużym zaangażowaniem i czystą radością. Czarny jak smoła humor nie bierze jeńców i nie zważając na poprawność wyśmiewa wszystko i wszystkich. Osobiście moje serce mocniej bije do „nowego” Lanthimosa, ale nie sposób nie docenić jego zmysłu do dialogów i kreowania dziwacznej rzeczywiści. Najmocniejszym punktem filmu jest zdecydowanie aktorstwo, a w szczególności role Jessego Plemonsa, Willema Dafoe oraz jedynej i niepowtarzalnej Emmy Stone. To w zasadzie prawdziwy masterclass, w którym aktorzy pokazują pełen wachlarz swoich możliwości. Co ciekawe najjaśniejszą gwiazdą jest Plemons, który kolejny raz potwierdził, że jest istnym kameleonem. Kinds of Kindness być może nie jest najbardziej spełnionym dziełem, jednak to wciąż kawał dobrego kina, które na prawie trzy godziny przenosi widza do zupełnie innej rzeczywistości. Rzeczywistości pełnej nieoczywistej rozrywki.
Raz dwa trzy, śpiewasz Ty! Emilia Pérez Jacquesa Audiarda to pierwszy poważny kandydat do wygranej Złotej Palmy. Musical francuskiego reżysera jest wyjątkowo ożywczym pastiszem bawiącym się gatunkiem, który odwołując się do klasyków (od Hamiltona, poprzez dzieła Lloyda Webbera czy Les Misérables) tworzy przezabawną postmodernistyczną miksturę. Audiard po raz kolejny zadziwia swoją młodzieńczą kreatywnością (mimo ponad 70 lat na karku) kreując świadomie kiczowatą w formie opowieść o kartelach narkotykowych z wplecionym wątkiem queerowym. Film pęknięty jest na dwa człony – z jednej strony konsekwentnie prowadzona fabuła w kluczu lekko tandetnym (przywołująca na myśl hiszpańskojęzyczne telenowele), z drugiej zaś barokowy musical, który jednocześnie oddaje hołd gatunkowi, jak i sowizdrzalsko uśmiecha się do widza.
Mam wrażenie, iż dzieło Audiarda już od pierwszych minut stawia sprawę jasno: nie patrz na fabułę, ciesz się zabawą kinem. Historia jest tylko pretekstem do odhaczenia dramaturgicznych punktów typowej opery mydlanej, a cały anturaż stanowi o sile Emilii Pérez. Podczas seansu zahipnotyzowany byłem reżyserskim popisem francuskiego mistrza, a sceny musicalowe to istna orgia twórczego kunsztu.
Zastanawiacie się jakby wyglądało Sicario wyreżyserowane przez Pedro Almodóvara? Audiard właśnie dał nam na to pytanie odpowiedź. Tegoroczna Złota Palma? Być może…