Quo vadis Cinema? The Substance Cornelii Fargeat po pierwszych pokazach zostało okrzyknięte arcydziełem, które rzekomo tętni czystą, niepohamowaną rozrywką i wytycza nową drogę dla współczesnego horroru. I być może wszystko rzeczywiście byłoby prawdą gdyby nie fakt, że film francuskiej reżyserki to pozbawiona smaku feministyczna satyra na świat współczesnego show-biznesu. Fargeat po obiecującym debiucie (Zemsta to naprawdę dobre kino) dostała większy budżet i pozwoliła sobie na odpięcie reżyserskich wrotek. Wszystkiego jest tutaj za dużo – od łopatologicznie podawanych feministycznych manifestów (poziom „subtelności” porównywalny z zeszłoroczną Barbie, choć idee oczywiście słuszne), po totalnie bezgustowne korzystanie z gatunku body horroru. Krew leje się hektolitrami, wizualne ekscesy przekraczają wszelkie granice oglądalności, a całość wydaje się jedną wielką niestrawną wariacją na temat wczesnego Cronenberga, Titane czy mother! Aronofsky’ego.
The Substance to konglomerat wszystkiego czego w kinie zwyczajnie nie trawię. Brak subtelności, silenie się na tanią sensację, szokowanie dla szokowania. Reżyserka ewidentnie nie znając umiaru upiła się większym budżetem kreując filmowy świat pozbawiony wyczucia.
Ponad dwie godziny tortur nie tylko na bohaterkach swojego „dzieła”, ale przede wszystkim na widzach…
Upadek mistrza. No i mamy bardzo mocnego kandydata do bycia najgorszym filmem tegorocznego festiwalu… The Shrouds Davida Cronenberga to dwugodzinna (choć czas odczuwalny to jakieś 10h…) intelektualna masturbacja o nieznośnym, nadętym tonie, która sili się na kino większe niż życie. Reżyser od pierwszej sceny sugeruje, że nie zrobił go dla widzów, a dla samego siebie autoterapeutycznie rozprawiając się ze śmiercią żony. Głównym bohaterem jest Krash (w tej roli Vincent Cassel z profilu łudząco podobny do Cronenberga), który stara się przepracować ból po stracie najbliższej mu osoby. I w sumie to tyle, bo obraz kanadyjskiego twórcy tak naprawdę przez cały czas powtarza wciąż te same komunały, a dialogi (których jest na potęgę…) kręcą się wokół tych samych wniosków i przemyśleń. The Shrouds to jeden z tych filmów, podczas których widz męczy się niemiłosiernie, a czas wydaje się w ogóle nie upływać… Mija pierwsza godzina, patrzę na zegarek, a tu zaskoczenie, bo minęło 15 minut. I taki właśnie jest ten obraz. Obraz męki i rozpaczy. Mistrzu, nie tędy droga…