Jednym z wydarzeń tegorocznego festiwalu była bez wątpienia premiera „Sound of Falling” niemieckiej reżyserki Maschy Schilinski. W kuluarach od miesięcy mówiło się o tym tytule jako o potencjalnym kandydacie do Złotej Palmy, który podobno od grudnia miał już zarezerwowane miejsce w canneńskim konkursie. Kilka tygodni przed rozpoczęciem festiwalu w przeróżnych mediach można było przeczytać o prawdziwej batalii dystrybutorów (szczególnie tych francuskich) o prawa do filmu, które dodatkowo podsyciły oczekiwania względem, drugiego w karierze, obrazu Schilinski. Co ciekawe organizatorzy canneńskiej imprezy postanowili wyświetlić go dosłownie na samym początku inaugurując konkurs iście nokautującym uderzeniem. Czy „Sound of Falling” sprostało wczesnym doniesieniom o domniemanym arcydziele? W moich oczach jak najbardziej!
Niemiecka twórczyni w zasadzie od swojego pełnometrażowego debiutu „Dark Blue Girl” dała do zrozumienia, iż mamy do czynienia z nowym talentem – można by rzec nieoszlifowanym jeszcze wtedy diamentem – na mapie europejskiego kina artystycznego. Wówczas wykazała się już nietuzinkowym zmysłem do budowania klaustrofobicznej atmosfery, a także świetnego prowadzenia aktorów (również tych dziecięcych). Tak naprawdę to ona odkryła młodziutką Helenę Zengel, która dzisiaj z powodzeniem stawia pierwsze kroki w hollywoodzkiej fabryce snów. Schilinski w swoim najnowszym dziele postanowiła jednak zrobić nie tyle krok do przodu, co kilka kilometrów, tworząc misternie utkany, ambitny projekt rozciągnięty na cztery pokolenia obejmujący ponad sto lat. Brzmi znajomo? Tak, duch Gabriela Garcíi Márqueza jest tu wręcz namacalny.
Fabuła „Sound of Falling” opiera się na koncepcie, który nadaje jej wyjątkowo płynny charakter. Oto śledzimy losy czterech generacji kobiet zamieszkujących ten sam budynek. Podobny punkt wyjścia próbował ograć (niestety nieudolnie) Robert Zemeckis w swoim „Here”, jednak tam wszystko legło w gruzach pod naporem pretensjonalnych, a czasami nieumyślnie śmiesznych, ambicji reżysera. Schilinski sprawnie uniknęła tych wszystkich pułapek zastawionych przez unikatową formę tworząc imponująco dojrzałą wędrówkę po przekazywanych z pokolenia na pokolenie traumach skostniałego patriarchatu. Przez swoją specyficzną konstrukcję historię opowiedzianą w filmie ciężko streścić w kilku zdaniach. Trzonem opowieści nie jest bowiem jakiś konkretny wątek, a splot kilku linii czasowych kreujących mapę znaczeń czy motywów zaczerpniętych między innymi z literatury oraz malarstwa. Z jednej strony wspomniany już Márquez, z którego wzięty jest międzypokoleniowy fundament, z drugiej impresjonistyczne podejście do nieuchwytnej materii ulotności, a z trzeciej zaś intensywność doznań rodem z ekspresjonizmu. Z pozoru przeciwstawne ze sobą koncepcje powinny dać aoglądalny efekt rodem z postmodernistycznych wybryków Dana Kwana i Daniela Scheinerta, ale na szczęście niemiecka reżyserka ma coś, czego nie posiadają popularni Danielsi – ma coś do powiedzenia.
Zresztą filmowych tropów również nie brakuje. Jednym z moich ulubionych jest pewna sztafeta reżyserska, którą Schilinski wkomponowała do swojego pejzażu. Mam na myśli sekwencję z wystawioną w domu trumną, która bezpośrednio odwołuje się do „Słowa” duńskiego mistrza Carla Theodora Dreyera, która z kolei była już cytowana w wybitnym „Cichym świetle” Carlosa Reygadasa (co zabawne był on członkiem tegorocznego canneńskiego Jury). Niemiecka twórczyni tym samym uczyniła niejako metafilmowy komentarz doskonale wpisujący się w międzypokoleniowy trzon historii. Niezależnie od czasów, realiów panujących na świecie, wszelkich wojen czy konfliktów, ludzie od pokoleń wciąż zadają sobie te same pytania, dźwigają te same wewnętrzne problemy. Można by rzec, iż człowiek w momencie narodzin otrzymuje pewną matrycę, dzięki której potrafi odnaleźć się w gąszczu molekularnego wszechświata. Jednak, jak to w życiu, matryca ta nie jest idealna, bowiem z latami chłonie różne traumy przeszłości implikując tym samym spróchniałe paradygmaty. Reżyserka w sposób dojrzały i, co istotne, pozbawiony tandetnego moralizatorstwa sprzeciwia się zastanemu patriarchatowi kreując poruszający portret jarzma kobiet. Zaś tytułowy „dźwięk upadku” wybrzmiewa w niemym wołaniu o ostateczne zerwanie tej międzypokoleniowej traumy. Niezwykłe, działające na zmysły kino, które dogłębnie porusza siłą feministycznego manifestu.